Thorgal Saga” to nowy pomysł, seria pojedynczych albumów (za każdym razem inni twórcy), którym pozwolono pobawić się w świecie Thorgala. I panowie Rouge i Duval zdecydowali się wypełnić pewną lukę. Opowiedzieć jak Thorgal z żoną i synem wracali z Ameryki.
Zadanie ciekawe i wymagające, bo mówimy o najlepszym okresie serii. Jest do czego równać. I moim zdaniem panowie sprostali. Oto grubaśny (ponad 120 stron) album, w którym dzielny Wiking musi zmierzyć się zarówno z ludźmi, jak i istotami nadprzyrodzonymi, a wszystko oczywiście w ramach dbania o swą rodzinę. Niby widzieliśmy to nie raz, ale chodzi o to jak to tu jest opowiedziane.
Thorgal jaki jest, każdy widzi. Nikt tu nie stara się go zmienić, on po prostu robi swoje (co ważne też w tym albumie, częściej przemawiają za niego czyny niż słowa. Ja tak wolę).
Wartością tej fabuły jest z jednej strony świat i postacie – przemyślane, rozbudowane, zdecydowanie mniej jednowymiarowe niż w wielu thorgalowych opowieściach. A z drugiej – forma. Co zresztą jest połączone bo to ta większa objętość komiksu pozwala skoncentrować więcej uwagi na różnych postaciach.
Pozwala też na oddech, na zmiany rytmu opowieści, na więcej przestrzeni. W scenach walki czujemy energię i tempo niczym w pierwszych historiach Rosińskiego, a chwilę później dostajemy kadr na całą rozkładówkę, na dwie plansze! W klasycznych „Thorgalach” nie było na to nigdy czasu, ani miejsca.
Nie chcę za dużo opowiadać o samej treści, ale mnie przekonała niemal w całości (do kilku drobiazgów bym się czepnął, ale nawet nie chcę). Jest w tym duch klasycznego „Thorgala”, jest ciekawe wymieszanie światów i wiarygodna opowieść o ich zderzeniu. Jest wreszcie fajna przemyślana puenta – wszak wszyscy wiemy, co zdarzyło się potem z thorgalową rodziną, ale pozostałymi postaciami można się zabawić. I Rouge z Duvalem fajnie się bawią.