Przyznam, że ominęło mnie zafascynowanie Terminatorem jako takim. Jasne, dziecięciem będąc widziałem „Elektronicznego mordercę” reklamowanego plakatem… hm, chciałem rzec, że Andrzeja Pągowskiego, ale teraz to już sam nie wiem.
Dziękujemy, że nas czytasz! Będziemy ogromnie wdzięczni, jeśli zdecydujesz się wesprzeć Srebrny Kompas na Zrzutce! Dziękujemy!
Pod nieśmiertelnym kinem „Polonia” stały kolejki, a bilety kupowali nam starsi koledzy, bo byliśmy zbyt mali, by obejrzeć przygody drwala w miejskiej dżungli. Co ciekawe, byliśmy w sam raz, gdy pani wpuszczała nas do sali kinowej. Ot, jeden z paradoksów, albo ogniw wiążących nowe ze starym.
Sala była pełna, ale nie powiem bym był jakoś przerażony, zafascynowany, rzucony o glebę, jak to teraz co drugi „znawca kina” pisze sobie.
Ot, jakiś tam prosty film o robociku, który miał zatłuc jakąś przygłupią laskę o fryzurze pudla zakochaną w zrzuconym z desantu przyszłości chuderlakiem Kylem Reesem broniącym jej przed tym pilotem na stalowych nóżkach. Ano tak, zapomniałem, że chodziło o to, że Sarah miała urodzić syna Johna, dzięki któremu ludzkość zwycięży maszyny i nastąpi pokój w galaktyce.
W sumie zapamiętałem tylko okrzyk z widowni „łupaj ją, łupaj!” gdy nastąpiła słynna scena spółkowania bez spółkowania.
Drugą część obejrzałem już na wideo. Ale też bez jakichś rewelacji. Ot, klasyczne Cameronienie – dużo, bez sensu i prymitywnie, a na dodatek zaprzeczenie istoty Terminatora. No niech mu tam będzie, czepiał się nie będę, choć do dziś zachodzę w głowę na fenomenem Cameronistów, którzy bronią swego guru, jakby facet wymyślił conajmniej lek na raka.
No nic, były sobie te Terminatory ręką Camerona stworzone. Po drodze zjechano niezłą trójkę, która dramaturgicznie nakrywała czapką poprzednika, no ale nic – nie zrobił tego Cameron, prawda. Podobnie z czwórką, która też przecież niezłym filmem jest tyle, że dziejąca się w przyszłości, niestety zbyt bliskiej dla Cameronistów, bo wykorzystująca współczesne maszyny bojowe. No ale nic, zsiekano czwórkę.
Kwestią czasu było, aż powstanie kolejna część. No musiała. Chociażby przez Schwarzeneggera, który zapewne chciał wrócić do kina akcji, jednak wg mnie nie rozumie, że jego czas już minął. Niestety. Tak to już bywa z czasem, a kolejne „Terminatory” tylko to potwierdzają.
No ale nic. Powstał „Terminator: Genisys”, kolejna odsłona walki ze Skynetem. Przyznam, że nie miałem wobec tego filmu jakichś wielkich oczekiwań i może dlatego seans był dosyć przyjemny. Na tyle, że w kategorii letnich widowisk postawiłem go o kilka klas wyżej niż „Świat Jurajski”.
Bo też i było co oglądać. Fajne nawiązania do jedynki, ciekawe odtwarzanie scen 1:1, gdy do Hameryki 1984 zesłano Terminatora z misją „zabić Sarę Connor”.
I to zaskoczenie, gdy okazuje się, że ktoś tak namieszał w czasie, że rzeczywistość anno domini 1984 zostaje zakłócona na tyle, że ofiara staje się łowcą, a chudzielec Reese stara się ogarnąć zaskakującą go rzeczywistość.
A gdzie w tym wszystkim John Connor, zbawca ludzkości? No właśnie. I tu serdeczne podziękowania soczystym jadem płynące w stronę producentów, którzy w trailerze podali twist twistów, choć trzeba przyznać, że z tego co wiem, to rozwiązanie rozważano już przy produkcji poprzedniej części.
No nic. Mamy zatem zbawcę ludzkości, który w międzyczasie staje się terminatorem, mamy terminatora, który zacina się, starzeje, siwieje i w ogóle jest spoko tatusiem, mamy żołnierza, który zamiast bronić pyta sam siebie „co ja tu robię?”, mamy Sarę Connor, która tylko strzela, mamy szereg nawiązań do pierwszej i drugiej części przy kompletnej olewce trójki i czwórki.
Mamy wreszcie Terminatora. I co tu rzec… No tak… Czasu nie oszukasz. Nie ma już tych scen walk wręcz, tych ruchów, tej dynamiki, do której przyzwyczaił nas Arnold. Na szczęście aktor jest na tyle bystry, że nie ma zamiaru oszukiwać i siebie i widzów. Podchodzi do swojej roli z dystansem, ale i z takim spokojem, który emanuje z ekranu.
Mamy też Skynet, który spersonifikowano, a to już nie bardzo mi pasuje. W końcu siłą „Terminatora” była jego umowna realność otaczającego świata. A Skynet, jako ktoś fizyczny? No nie bardzo.
W każdym razie otrzymałem to, co powinien otrzymać widz siedzący przed ekranem z chrzczoną pepsi i popcornem w ręku: fajną rozpierduchę z mocnym twistem, poczuciem humoru, trochę absurdalnymi rozwiązaniami, ale mimo wszystko fajnie się oglądającą i nie dającą poczucia zmarnowanego czasu.
I tak jak w poprzednich częściach widz czuł tę lepką atmosferę nieuchronności, że nie ma bata, Dzień Sądu nastąpi i mimo szarpania się w te i we wte wszyscy zginiemy w cieniu grzyba, tak „Terminator: Genisys” dzięki fajnej roli Schwarzeneggera daje pewność, że jakoś można osiągnąć wymarzony spokój.
A psychowani „Terminatora” i tak będą przeciw, bo rozumiecie, „bez Arniego to już nie to”. No taka to argumentacja.