Przywrócenie „Kajka i Kokosza” nowym pokoleniom musiało być cholernie ryzykownym krokiem dla dziedziców twórczości Janusza Christy. Wydawało się, że śmierć Stwórcy na dobre zakończy cykl i będziemy „skazani” na nieustannie wznowienia. Tymczasem blisko trzydzieści lat po „Mirmile w opałach” Kajko, Kokosz i przyjaciele powracają w „Królewskiej konnej”. Czy powrót się udał? I czy warto było ryzykować reputację polskiego komiksu wszechczasów?
Dziękujemy, że nas czytasz! Będziemy ogromnie wdzięczni, jeśli zdecydujesz się wesprzeć Srebrny Kompas na Zrzutce! Dziękujemy!
I tak i nie. Z jednej strony bałem się tego powrotu z zaświatów, a z drugiej strony wielce go oczekiwałem. Miałem w pamięci spektakularną katastrofę filmu „Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki”, w którym przecież wszystko miało grać. W końcu ci tworzyli go ci sami ludzie, którzy stworzyli ten niezapomniany cykl filmowy, a jednak nie zażarło. Widocznie są rzeczy, do których nie wraca się po latach.
Z drugiej strony chciałem powrotu do Mirmiłowa, ale obawy potęgowały wydane antologie „Obłęd Hegemona” oraz „Łamignat Straszliwy”, w których do obłędu doprowadziła mnie szata graficzna większości opowiadań. Uwierzcie mi, było to dla mnie okropne doświadczenia mimo mojej legendarnej wśród nieznanych mi ludzi i zwierząt wyrozumiałości. Ok, była tam przyjazna dla oka historyjka, jak to zbójcerze próbowali załatwić słoniem Mirmiłowo, czy ta o uprzejmym Hegemonie, ale nie. Rozumiem ideę wydania tych zbiorków, jednak to nie dla mnie.
Aż nadeszła premiera „Królewskiej konnej”, do której zdążyłem się w międzyczasie najeżyć. I jak to zwykle bywa, w trakcie czytania część obaw potwierdziła się, część zmieniła się w zainteresowanie, a część w ciekawość co będzie dalej.
Kiedy Kajko i Kokosz znajdując na drodze wiecznie roześmianą dziewuszkę Salwę nie przypuszczają, że wdepnęli w tarapaty.
Traf chciał, że heheszka jest krewną Mirmiła, który wydaje swoim wojom rozkaz eskortowania dziewczyny w powrotnej drodze do Gęsikpina – grodu z którego przybyła. Oczywiście podróż okraszona jest wieloma przygodami. Wszystko skończy się dobrze, bo przecież to Kajko i Kokosz. Ważniejsze jest coś innego. Jak to wszystko wygląda 20 lat później od momentu eksplozji prochu w grodowym ognisku?
Ano właśnie. Myślę, że „Królewską konną” trzeba traktować jako frycowe, które po prostu trzeba zapłacić. Tu na starcie zawsze przegrasz z Christą. No tak po prostu jest. Możesz kontynuować, przetwarzać wątki, nawiązywać do klasyki, ale wyżej bata nie podskoczysz.
Sytuacja jak z „Obywatelem Kane”, który najlepszym filmem jest i pozostanie, niezależnie od tego, że powstało kilka lepszych.
Kiedyś było takie powiedzenie: „trzech na jednego, banda łysego”. W tym przypadku do bandy łysego należy trzech: Maciej Kur – scenarzysta, Sławomir Kiełbus – rysownik i Piotr Bednarczyk – kolorysta. Jak pamiętamy, Christa wykonywał jednoosobowo wszystkie te czynności.
Umówmy się: i Christa stworzył kilka rzeczy nieudanych. Nie mówcie mi, że „Borostwory” były jakieś nadzwyczajne. Nie przekonujcie mnie, że „Festiwal Czarownic” mimo, że niezwykle przyjemny w odbiorze jest czymś szczególnym. Już nie mówię o „Mirmile w opałach”, który jako zakończenie klasycznego cyklu jest po prostu nieporozumieniem. Tak więc i twórcy przygód Kajka i Kokosza zdarzyły się KiKsy. Miejmy to w pamięci.
„Królewska konna” jak w przypadku tego typu powrotów stoi troszkę w rozkroku. Widać, że twórcy mieli pewne obawy. Z jednej strony musieli kontynuować pewien standard cyklu, a z drugiej jakoś rozszerzyć ten świat, który i bez tego jest całkiem spory, a pokazał nam to choćby album „Na wczasach” czy „Szranki i konkury”.
Moje dotychczasowe pisanie o Kajku i Kokoszu jeśli o czymś świadczy, to na pewno o tym, że jest to miłość burzliwa. Przy całym moim uczuciu do nich zdaję sobie sprawę, że nie wszystko co stworzył Christa jest dobre. Na pewno znajdziemy wśród „opowieści z Mirmiłowa” historie słabe. W końcu nie każdy geniusz musi tworzyć rzeczy wybitne.
Zresztą sam autor jakby dusił się we wciąż powtarzających się schematach i próbował nowych rozwiązań, nowych bohaterów, nowych lokalizacji, nowych form.
Nie zmieniło się za jedno – narracja, taka gawęda, dzięki której komiks był bardziej opowiadaną przy kominku ciepłą historią, niż zeszytem z obrazkami. Ta zdolność Christy sprawiała, że jego opowieści trafiały do nas jak żadne dotąd.
Zestawione ze slapstikiem, dokładną i przyjemną kreską oraz wyrazistymi bohaterami sprawiały, że często wracaliśmy do każdego tytułu, a na nowy album czekaliśmy z niecierpliwością. Okraszone oryginalnym powiedzonkiem stawały się popularne i wchodziły do języka potocznego.
Czasy jednak się zmieniają. Inne pokolenia, inne bodźce, inny sposób opowiadania, w końcu inny zasób słów zmieniających swoje znaczenie. I co najważniejsze – w dzisiejszych czasach również ilustracja jest inna. Szybsza, prostsza, bardziej dynamiczna.
I to widać w „Królewskiej konnej”. Jest szybciej i gwałtowniej. Więcej i bardziej kolorowo. Intryga jest całkiem ciekawa, sporo tu odniesień do współczesnej popkultury. Ale czy to dobrze?
Spodobało mi się podejście scenarzysty do Kajka. Dotychczas był to taki Luke Skywalker. Taki fajny, bo wiecie, po stronie dobra, na nim wisi los galaktyki, ale co z tego, skoro chłopak był przezroczysty, dobry aż do wyrzygania. W sumie był on w Gwiezdnych Wojnach tylko jako kontrapunkt do pozostałych postaci. Sam z siebie nic w zasadzie nie wnosił.
I tak do tej pory było z Kajkiem. Szlachetny, dobry, pomocny i bezinteresowny. No złego słowa na nikogo nie powie. No dobrze, czasem pokłócił się z Kokoszem, i to na ostro, ale tak naprawdę był nijaki.
Teraz Kajko nabrał charakteru. Mniej mówi, a więcej robi. Jest sprytniejszy, ma więcej werwy, potrafi przejąć inicjatywę. Nawet inaczej wygląda. Taki smerf Rezolutek. Podskórnie czuję, że nawet zrobił się bardziej wredny.
Kokosz to Kokosz. Nie musi się zmieniać, to wciąż sienkiewiczowski, a zatem nasz czystopolski bohater. Rubaszny raptus i pyszałek, który co to nie on ohohoho, panie, to wszystko dzięki mnie, no patrzcie państwo, ale że nikt mnie nie docenia, to jawny spisek jest. I to zachowanie jest na tyle charakterystyczne i wpływa na akcję, że ma odzwierciedlenie w tytule!
Na pewno rzuca się w oczy inna fizyczność bohaterów. Nie jest już taka bajkowa. Nowoczesna i dynamiczna kreska Kiełbusa nadaje opowieści dynamizmu, co w jakiś sposób niweluje brak charakterystycznych dla Christy słów dźwiękotwórczych, tego wiecie BLĄ BLĄ BLĄ czy FIUUUUT! a nawet BLURP i WAK WAK. Na pewno jest to kreska równie przyjazna dla oka, jak u Stwórcy, który mógłby u Kiełbusa szkolić się, jak narysować scenę pełną akcji i dynamizmu.
Jedni powiedzą, że „Królewska konna” to komiks, jaki stworzyłby Christa. No bez jaj. Nie byłbym tak aż tak pochopny w opiniach, choć zdaję sobie sprawę, że fabuła została oparta na pomysłach Mistrza.
I choć fabuła ma jakieś ramy, to trzeba przyznać, że jest nieco rwana. Czasem mam wrażenie, że pędzimy od jednego suchego skeczu do drugiego. I przyznam, że trochę mnie to irytowało i irytuje.
Brak jest tej potoczystości z jakiej słynął Christa, tego zrozumienia, że czasem warto jest przegadać dialogi, bo nie zawsze język potoczny pasuje do języka literackiego. To chyba największy zgrzyt, jakiego dopuścił się Maciej Kur, choć zapewne i on przegadywał wymyślone przez siebie teksty. Trzeba mu jednak zapisać na duży plus, że zamieścił masę nawiązań do klasyki cyklu i czasem trzeba dokładniej wczytać się w „Królewską” by wychwycić te smaczki.
Irytujące bywają również zabawy językowe, które nie zawsze się udały. Podobnie jak gra z imionami.
A co ze Zbójcerzami? Wiecie co? Są tacy troszkę… nijacy. W sumie i tak osiągnęli swoje apogeum i nie bardzo wiadomo, co z nimi zrobić, bo ileż można powtarzać „niech co krwawy hegemon?” albo „na plasterki!” i grać non stop Ofermą i Kapralem. Na pewno stanowią problem i chyba zdawał sobie z tego sprawę sam Christa, co widać było w „Festiwalu Czarownic”, gdzie pojawili się Rarogowie. To chyba od tego czasu Zbójcerze ze względnych złoczyńców stali się godnymi pożałowania palantami. Trzeba z nimi więc coś zrobić na przyszłość.
„Królewska konna” bez dwóch zdań była potrzebna. Choć nie do końca udana fabularnie, z suchymi żartami, zgrzytającą narracją i z nie zawsze potrzebnymi kolokwializmami stającymi w kontrze do tego, do czego przyzwyczaił nasz Janusz Christa, otrzymaliśmy bardzo kolorową (i tu wyrazy uznania dla kolorysty Pawła Bednarczyka), dynamiczną i co tu dużo mówić odważną próbę przywrócenia klasyki.
Nie bez powodu mówi się, że początki zawsze są jakieś. Najważniejsze że są. Kur, Bednarczyk i Kiełbus porwali się na świętość i spróbowali dowieść niemożliwego. Jeszcze nie udało się, ale są już blisko. Naprawdę blisko.
„Królewska konna” to naprawdę porządna, rzemieślnicza robota.
Kajko i Kokosz – Nowe Przygody. Królewska konna
- Wydawnictwo Egmont
Wydanie: 2020
Seria/cykl: KAJKO I KOKOSZ NOWE PRZYGODY
Scenarzysta: Maciej Kur
Ilustrator: Sławomir Kiełbus
Typ oprawy: miękka
Data premiery: 05.06.2019