W Sanoku są trzy rzeczy, które koniecznie trzeba odwiedzić: Skansen, Muzeum Beksińskiego i… „Proziakownia”. Tak. Dopiero te trzy obiekty zestawione razem pokazują nam, czym był i czym jest dziś ten region.
Dziękujemy, że nas czytasz! Będziemy ogromnie wdzięczni, jeśli zdecydujesz się wesprzeć Srebrny Kompas na Zrzutce! Dziękujemy!
Muzeum Beksińskiego – to paradoksalnie zaglądnięcie do duszy tubylca. I choć jest to miejsce poświęcone jednemu z najwybitniejszych polskich Twórców, to umówmy się: jeśli odrzemy całą tę okrutną formę i obsesję śmierci, znajdziemy w Beksińskim i jego rodzinę typowego mieszkańca tych ziem. Człowieka jednocześnie surowego, ale ciepłego. Podszytego obawą, ale i życzliwego. Trochę zarozumiałego, ale doceniającego otaczający go świat. Żyjącego w cieniu śmierci, ale potrafiącego cieszyć się tym co ma. Osadzony w historii i tradycji, ale dążącego do rozwoju i nowoczesności.
I wreszcie Proziakownia. Miejsce, które nie tylko nakarmi cię na sto sposobów, ale pozwoli zrozumieć kulturę zamieszkujących tu ludzi. I podobnie jak w przypadku Beksińskiego pokazuje w jaki, swego rodzaju niewidzialny sposób wpływa na stworzenie unikalnego dania.
Każdy region ma swoje unikalne dania, a bieszczadzki proziak jest tego najlepszym przykładem. Nigdzie indziej nie znajdziecie tego dania. Ono pochodzi właśnie stąd i tylko tutaj przyrządza się najlepsze. I nie jest to klasyczne pieczywo, lecz jego niepowtarzalny w smaku zamiennik.
A powstały one w połowie XIX- ego wieku, gdy w Bieszczady dotarła soda oczyszczona odkryta przez amerykańskich piekarzy. I tak, krok po kroku soda trafiła tutaj. Nazywana tutaj „prozą” przyczyniła się do powstania unikalnych chlebków produkowanych z mąki pszennej, sody i wody. I to był właśnie proziak.
Z czasem wodę zastępowano maślanką lub śmietaną, a wyrobione w ten sposób placuszki rzucano na piec. Tam rosły kilkanaście minut. Podawano go z czym się da. Wszystko zależało od tego, co każde gospodarstwo miało pod ręką.
Zwykle były to lokalne dobroci: czosnek niedźwiedzi, biały ser, pomidorek. Tak naprawdę nie ma jednolitego przepisu na proziaka. Jest wspomniana wcześniej baza oraz wypełnienie, które tak naprawdę zależy od waszej fantazji.
A sanocka „Proziakownia” tę fantazję ma. Uwielbiamy jeść oryginalne dania pochodzące z miejsca, które odwiedzamy. Dlatego w sercach Bieszczad, czyli w Ustrzykach Górnych zajadaliśmy się kozim serem z czosnkiem niedźwiedzim oraz pierwotnymi pierogami ruskimi, które pozwoliły nam zrozumieć sens nie tylko przyrządzania tej potrawy, ale jej wygląd.
Aż nadszedł czas na proziaki. Ale takie prawdziwe. I kiedy trafiliśmy do sanockiego rynku naszym oczom rzucił się oryginalny, wykorzystujące lokalne wzornictwo szyld: „Proziakownia”.
Wystrój był skromny, ale efektowny i skupiał się na nowocześnie podanych tradycyjnych dekoracjach.
Ania zamówiła oczywiście najprostszego proziaka, bo chciała spróbować czy ekipa da radę w ciągu jak najkrótszego czasu przygotować fajne, smaczne danie. Ja wybrałem bardziej wypasione, z ogóreczkiem, chwastami, mięskiem – no full wypas, ale też nie do końca. Generalnie kierowaliśmy się szybkością podania, choć tak naprawdę czas wcale nas nie gonił. Ale jako się wspomniało, chcieliśmy przekonać się co dobrego lokalsi robią w ciągu krótkiego czasu.
I wiecie co? Udało im się!
Pyszne, pulchne i duże płaskie bułeczki były świeże i ciepłe. A w środku same skarby i powiem wam, że chyba niezależnie od czego tam do środka podadzą będzie za każdym razem smaczne!
Dania podano nam na gustownych deseczkach.
Nie było drogo. Było pysznie i na pewno wrócimy tu nie raz.









