„Poszukiwacze Zaginionej Arki”. Poznajcie historię najsłynniejszej hieny cmentarnej w dziejach kina!

Nie lubiłem tego filmu. Do tego stopnia, że kiedy będąc w podstawówce zaprosiłem koleżankę z klasy do lubińskiego kina „Polonia” kazałem jej po wszystkim oddać pieniądze za bilety. W sumie do tej pory się nie odzywamy.

Ponowne obejrzenie przygód archeologa – awanturnika przyda nam się wszystkim by wiedzieć, jak dalece nasze wspomnienie o Indianie Jonesie odbiega od tego, co o nim myślimy. Wbrew pozorom zapoczątkowany pierwszym filmem wizerunek Indy`go ewoluował i umówmy się: nie była to postać szczególnie moralna.

Mówi się, że „Poszukiwacze zaginionej arki” przywrócili do kin widzów spragnionych świetnej rozgrywki, fascynującej przygody i dramaturgii skrojonej pod siebie. I coś w tym jest. Czym innym jest bowiem pierwszy rozdział przygód naszego szalonego archeologa, niż serią następujących po sobie sekwencji akcji, w których bohater zmaga się z lepszymi, potężniejszymi od siebie, a mimo to wygrywa? I filmowy skarb i rzeczywistą miłość widzów?

Gdyby przyjrzeć się dokładnie, w postaci Indiany Jones`a nie ma nic, za co moglibyśmy go pokochać. Ale właśnie może dlatego zrobiliśmy to.

Bowiem Indiana Jones to Harrison Ford, który nadał swojemu bohaterowi sznyt do dziś nieosiągalny dla tego typu filmów i postaci mimo, iż pretendentów było od ch… i ciut ciut.

Oczywiście, najpierw trzeba trafić w odpowiedni czas, w odpowiednie miejsce i wśród odpowiednich ludzi, by wszystko zaiskrzyło i odpaliło. Szczęście, że Steven Spielberg chciał nakręcić kolejny film o Bondzie, dzięki czemu George Lucas przedstawił swojemu przyjacielowi historię archeologa, który dzięki własnemu sprytowi, urokowi osobistemu, troszkę nieogarniętemu, ale zuchwałemu przemierza świat w poszukiwaniu artefaktów nie tylko z odległej przeszłości, ale wywodzących się z wierzeń religijnych.

Kwestią czasu było znalezienie odpowiedniego odtwórcy Indiany. Dziś już wiemy, że od kiedy Harrison Ford trafił na casting reszta stała się trwającą do dziś wiecznością.

To fascynujące w swej prostocie i intensywności widowisko przekraczające przez niemal cały film granice absurdu i przegięcia (jakimś cudem utrzymane w ryzach przez reżyserującego film Stevena Spielberga) sprawiło, że zapominamy o bohaterze, który umówmy się – wcale taki kryształowy nie jest.

Naprawdę trzeba mieć w sobie wagon zuchwałości, ale też umiejętności narracyjnych, by podjąć się reżyserowania filmu, w którym ekspert od okultyzmu, archeolog i wykładowca otrzymuje płatne zlecenie znalezienia Arki Przymierza, którą od dwóch lat próbują zdobyć hitlerowskie Niemcy, a dzięki którym Tysiącletnia Rzesza stanie się niepokonana. Już sam punkt wyjścia jest tak absurdalny, że ciężko go przeskoczyć. No ale udało się. Trzeba było tylko osadzić go w jakich ramach. Na przykład w postaci bohatera, który sprowadzi cały ten bełkot do w miarę akceptowalnego rozmiaru.

Kim jest Indiana Jones? Poznajemy go jako złodzieja skarbów, hienę cmentarną, który bezwzględnie wykorzystuje ludzi, z którymi pracuje, nie szanuje lokalnych tradycji, za pieniądze zrobi wszystko, choć co i rusz podkreślany jest jego szlachetny charakter. Widać to najlepiej w scenach konfrontacji z Belloqiem, który na polecenie nazistów również ma dotrzeć do Arki Przymierza.

Tyle, że z filmu wcale to nie wynika. Indiana ma w sobie tę nieopisywalną charyzmę, dzięki której jesteśmy w stanie wybaczyć mu wszystko. Wystarczy, że nieświadome wpakuje się w awanturę, z której wyjdzie nie tylko cało, ale przy okazji z kpiarskim uśmiechem na ustach skomentuje całe zajście, a zniuansowane i nieoczywiste poczucie humoru przenosi zajście na zupełnie inny poziom narracji.

Zresztą te zniuansowane scenki, reakcje bohaterów większych i pomniejszych, kapitalne rozgrywanie detali nie byłoby możliwe bez Stevena Spielberga, bez którego „Poszukiwacze zaginionej arki” byłyby po prostu jednym z wielu głupich filmów.

To oko Spielberga, jego umiejętne wykorzystanie średniego bądź co bądź aktora, jakim jest Harrison Ford oraz zdolność do ryzyka Georga Lucasa sprawiły, że powstał film, który nie miał prawa się udać, a jednak przeszedł do historii kina popularnego.

Zwłaszcza, że prostota scenariusza aż bije po oczach i jest po prostu spisem najdzikszych pomysłów twórców filmu, którzy zamarzyli sobie przeprowadzić nas przez najbardziej szaloną przygodę w dziejach i dokonali tego. A przecież jesteśmy jeszcze przed doskonałą „Ostatnią krucjatą”.

Tak się zachwycam prostotą, energią i wyrazistością bohatera, a w rzeczywistości musimy się odnieść tej mrocznej strony Indiany, która nie jest specjalnie ukrywana przez twórców. Widać to już na samym początku filmu, gdy wykrada złoty posążek bóstwa jednego z południowoamerykańskiego plemienia.

Bez szacunku dla tradycji tego ludu, uszanowania jego potrzeb, najważniejsze by artefakt znalazł się w muzeum. Bo przecież takie dostał zlecenie od swego przyjaciela, Marcusa Brody`go, który jako szeryf lokalnego muzeum wystawił zlecenie, a to jak wiadomo musi być wykonane i zapłacone. Ot, typowa polityka kolonialna białego człowieka. Na rympał, bez zrozumienia. I taki ten Indy jest – niby wykształcony, niby doświadczony, ale jak dochodzi co do czego tępy dzidek, który dla kasy zrobi wszystko.

Zresztą sam Marcus ma świadomość, że jego przyjaciel jest owszem – fajny, zabawny, przystojny i w ogóle, ale niech już nie mówi jak zdobył fanty dla muzeum, bo po co drążyć, ważne, że świecidełko stoi w gablocie.

I nawet przedstawiciele rządu USA niechętnie przychodzą do Jones`a, bo wiedzą, że mają do czynienia z hieną cmentarną, której po prostu nie można zaufać. Jest to widocznie w ostatniej scenie, w której informacje dotyczące dalszych losów Arki Przymierza są przed Indianą zwyczajnie zatajone. Nie widzę tu innego wyjaśnienia, niż obawa przed słynnym archeologiem, którzy za odpowiednią sumkę zrobi wszystko, a i tak jest to niczym wobec pedofilskich zabaw Indiego. Nie, nie pomyliłem się.

Oczywiście większość z was, którzy macie tendencję do racjonalizowania ludzkich przewin w zależności od sympatii wyślecie mnie do diabła czy na innego Marsa, ale trzeba powiedzieć wprost: Indiana Jones był pedofilem, który na dodatek próbował wpędzić w poczucie winy dziewczynę, którą to dotyczyło. Koniec, kropka.

Strasznie dużo dziwnych i pokręconych rzeczy, jak na jeden film, prawda?

Zatem czy warto oglądać „Poszukiwaczy zaginionej arki”? Oczywiście! Zwłaszcza, że po latach ten film nie zestarzał się tak bardzo, jak można było przewidywać. To wciąż cholernie widowiskowe kino, ze świetnie zarysowanym konfliktem i bohaterem tak charakterystycznym, że aż wychodzącym poza ekran.

Kapitalny montaż, fajne ujęcia, kaskaderka i zuchwałość twórców sprawiają, że powstał porywający film przygodowy okraszony zniuansowanym poczuciem humoru. Dodajmy do tego reżyserski nerw Spielberga, którego zdolność tworzenia czegoś z niczego uratowała ten film od widowiskowej porażki, a będziemy mieli obraz czegoś, co nie miało prawa, ale przeszło do historii filmu.

No i Harrison Ford. Czapki z głów.


KRYTERIA OCEN

* - słabiutko, oj słabiutko | ** - może być, bez tragedii | *** - całkiem dobrze | **** - bardzo dobrze | ***** - dzieło wybitne, niemal nie przyznawane

OCENIAM

Scenariusz
Aktorstwo
Reżyseria
Wrażenia
Harrison Ford jako Indiana
Przemysław Saracen
Przemysław Saracen
Dziennikarz, pisarz i człowiek pracy najemnej. Autor książki "Dzikie historie: Norwegia". Założyciel i wydawca magazynu "Srebrny Kompas". Autor w serwisie "Posty.pl" oraz współpracownik lokalnego magazynu "Tu Lubin". Finalista polskiej edycji międzynarodowego konkurs scenariuszowego Hartley - Merill utworzonego przez Roberta Redforda. Wychowałem się w duchu Tony`ego Halika, małżeństwa Gucwińskich oraz komiksowych przygód Kajka i Kokosza i tarapatów, w jakie pakował się literacki wojak Szwejk. Lubię wszystko, co dobre i oryginalne. Czasem dobra rozmowa jest bardziej fascynująca, niż najbardziej wymyślny film.

Udostępnij

Popularne