Kolejny film, który przegapiłem wiosną w kinach, a teraz spokojnie przyszedł czas by go nadrobić w streamingu. I to nadrobić z wielką przyjemnością.
Bo jakoś niewiele o nim wcześniej czytałem (poza zachwytami Cage’a, że wreszcie może sobie zagrać Draculę) i niewiele oczekiwałem, tymczasem dostałem komediohorror z tego rodzaju, który lubię najbardziej. Głupawy, krwawy i pełen charyzmatycznych postaci.
Bo Cage, jak to Cage – widzieliśmy już wszystkie jego miny i wiemy dokładnie czego się można po nim w czymś takim spodziewać. Sprawnie wszedł w buty po Beli Lugosim i zacnie go uwspółcześnił.
Ale to co tu wyprawia Nicholas Hoult w tytułowej roli to samo gęste. Gość po prostu jest stworzony do grania rozdartych emocjonalnie pomocników złoli, którzy szukają nowego celu w życiu (bo o tym to właśnie jest). Co tam Beast, Tolkien, car w „Wielkiej”, co tam podekscytowany smakosz z zeszłorocznego „Menu” – tu Hoult rządzi i jest cudowny zarówno gdy ma rozterki jak i gdy okłada przeciwników rękami wyrwanymi jednemu z nich.
A to tego jeszcze uroczy przerysowany jak zwykle Ben Schwartz, sympatyczna Awkwafina i charyzmatyczna Shohreh Aghdashloo wprost z „Expance”. Świetny casting i równie dobra przegięta opowieść, w której krew na planie zbierali pewnie korytami, bo wiadrami to by się nie opłacało.
Słowem – dawno nie widziałem tak horroru z wampirami, który by mi się tak podobał. O czym z radością donoszę.





