Coś nie pykło. Reżyserski debiut Jerry’ego Seinfelda, 70-letniego mistrza komedii to efekt nudy podczas pandemii. Ot, nie było co robić, to napisał scenariusz. A Netflix łyknął pomysł bez popijania (jak wiele innych tego typu pomysłów. Co któryś wypala i w sumie się jakoś kręci). Tym razem nie wypaliło. Powstała komedia jakaś taka nijaka…
Wyraźnie twórcy się bawili przy tym lepiej od nas. Rzecz o ważnym momencie w historii Ameryki – ot, w latach 60. powstaje tam nowa jakość śniadaniowej przekąski – takie słodkie ciasteczko-kanapki do tostera. To się nazywa Pop-Tarts i faktycznie jest niezłe.
No to Jerry wrócił do słodkiego dzieciństwa i napisał radosną wariację na proces wymyślania i produkcji Pop-Tartsów. Szkoda tylko, że tak mało w nim dobrych dowcipów. Większość to albo suchary, albo żarty totalnie przestrzelone, albo takie dla widzów w wieku tak 5-7. I te ostatnie nawet szanuję, ale nie tego spodziewałem się po Seinfeldzie.
I po całej reszcie ferajny, bo Jerry z radością zaprosił na plan dziesiątki świetnych komików. Tyle, że nie dał im dobrego materiału, więc w sumie to się raczej marnowali… A szkoda.