Znakomite. Kino w którym tytułowa „wojna domowa” w Stanach jest tylko pretekstem, tłem, przypowieścią w historii o wielu innych sprawach. Przede wszystkim (przynajmniej dla mnie) o tym jak się zaczyna i kończy. Ale też sensie i bezsensie wojennego dziennikarstwa, o tym, jak los z nami igra, a wszystko jest mocno popieprzone.
A w tym wszystkim wybitna Kirsten Dunst (którą uwielbiam od dekad), świetna Cailee Spaeny, która wyrasta na aktorkę, którą warto obserwować, perfekcyjny Wagner Moura i bardzo dobry Stephen McKinley Henderson, którego Garland musi naprawdę lubić, bo napisał mu równie dobrą, albo i lepszą rolę niż w serialu „Devs”. Z „Devs” mamy na ekranie też Nicka Offermana, ale tylko na chwilę. Tymczasem gdy ta podstawowa czwórka wsiada do samochodu z napisem „Press” i rusza z Nowego Jorku do stolicy to wiemy od początku, że nie wszyscy to przeżyją. Ale rzecz jest tak dobrze napisana i opowiedziana, że tu nie ma pewniaków. Każde z nich może nie dotrwać do końca wojny i będzie to równie wiarygodne i sensowne dla tej opowieści.
Bo Garland naprawdę zacnie tu opowiada. Zmieniając tempo, nastroje, zmieniając swoich bohaterów i pokazując ich z każdej dobrej i złej strony. Kawał bardzo dobrego kina. Z muzyką, która wbija w fotel.
Gdzieś mi się tylko z tyłu głowy cały czas paliła mała czerwona lampka, że ten film to też (niezależnie od jego wielkich walorów) dziecko popkultury, jaką nam się od dekad wtłacza. Że ta sama (taka sama) opowieść umieszczona nie we współczesnych Stanach, a gdzieś w Afryce, na Bliskim Wschodzie nie zrobiłaby połowy tego wrażenia. I nie przyciągnęła do kin tłumów (a tu, wierzę, że pójdą). Że tę uniwersalną przypowieść trzeba było zamerykanizować, żeby przyciągnąć widzów (tak, jak amerykańskie remake’i wielu innych filmowych fabuł z całego świata). Bo widzowie stamtąd wolą zobaczyć to po amerykańsku.
Ba, nie tylko stamtąd, cały świat chętniej ogląda filmy amerykańskie i o Ameryce niż te skądinąd i kimś innym.