Choć na przestrzeni lat próbowano zmieniać jego smak, od 1937 roku ten zatopiony w czekoladzie wafelek jest narodową przekąską Norwegów.
„Kvikk Lunsj” jest przykładem klasycznego norwegizmu (jak to nazywam na własny użytek), w myśl którego najdrobniejsze elementy kultury, krajobrazu, kuchni doprowadza się do miana cudu natury, ósmego cudu świata, genialnego wynalazku, oryginalnej norweskiej myśli konstrukcyjnej, kulinarnej, łotewa. Tak jest i w tym przypadku.
Nie ma przypadku w tym, że bohater naszego wpisu przedstawiany jest jako element kultury, świadectwo norweskości, a tymczasem jest to najzwyczajniejszy na świecie produkt wytwarzany na bazie licencji, o czym producent wafelka jakoś nie chce wspominać.
Gdyby Norwegia miała takiego geniusza słowa, jak nasz Henryk Sienkiewicz opowieść o słynnym norweskim batoniku turystycznym „Kvikk Lunsj” zaczynałaby się od słów: „Rok 1937 rok był to dziwny rok. Latem komenta pojawiła się nad ziemią, a dziady fjordowe krążyły od wsi do wsi bająjąc o zbliżającym się wkrótce dziwem nad dziwami, co też wkrótce się stało.”
Założyciel firmy Freia, która zasłynie wkrótce z produkcji „Kvikk Lunsja”, Johan Throne Holsts udał się razu pewnego z przyjacielem na wycieczkę w góry. Pech chciał, że zgubili się po drodze, a nie mieli przy sobie nic pożywnego i sycącego.
Było to jakoś w latach trzydziestych ubiegłego wieku. Zdarzenie to pozostało w świadomości Holstsa, który podczas późniejszego pobytu w Wielkiej Brytanii przywiózł batonik Kit – Kat. A jako załącznik umowę licencyjną na produkcję tej przekąski w Norwegii.
I zaczęło się. Początkowo produkt nazywał się „Kvikk – Lunch”, ale Norwegowie jak to Norwegowie; wszystko ma być norweskie, choćby pochodziło zza granicy.
Zatem zmieniono nazwę na „Kvikk – Lunsj”.
Skupiono się na dużej wartości odżywczej wafelka i podkreślano, że porcja smakołyku odpowiada dwom kromkom chleba z masłem i dwom jajkom na miękko. Rozumiecie, w którym momencie zaczyna się kariera „Kvikka” jako posiłkowi wycieczkowemu?
Norwegowie, jak to ludzie prości, a nade wszystko praktyczni rozpoczęli dostosowywanie wafelka do lokalnych warunków. Pomyśleli nawet o czymś takim jak produktowana w latach 30- tych odzież sportowa, w której można było bezproblemowo włożyć „Kvikka”.
Nawiązano nawet do historii polarnych wypraw Roalda Amundsena, który ładownie swojego statku zapełniał odżywczą czekoladą.
Jednocześnie podkreślano, że „Kvikk – Lunsj” jest nieodzownym towarzyszem rodzinnych wędrówek i niedzielnych wycieczek.
Zamieniono gorzką czekoladę, z której produkowano przekąskę na czekoladę mleczną.
Reszta jest historią. „Kvikk – Lunsj” zalał Norwegię i do tej pory nie ma konkurencji. Na tylnej stronie opakowania można znaleźć opisy miejsc wartych zwiedzenia podczas niedzielnej wycieczki, a czasem dobre rady dotyczące bezpiecznej turystyki górskiej.
Wiecie, że charakterystyczne wzornictwo i kolorystyka naszego bohatera pozostaje praktycznie niezmieniona? Jedyną drastyczną zmianą było przejście z opakowań papierowych na znane nam „złotka”. I tyle.
W międzyczasie Freia próbowała wprowadzić warianty smakowe „Kvikka”, ale nie wyszło.
Ani jagoda ani pomarańcza nie przekonały Norwegów. A zatem podstawowy smak. Wafelek w mlecznej czekoladzie. Tylko i aż. O skuteczności tego zabiegu świadczy fakt, że rocznie sprzedaje się ponad 50 milionów opakowań rocznie.
I tak od 1937 roku.
Szczerze? Strasznie to przereklamowane. W ogóle norweskie żarcie.jest przereklamowane.