Kolejny raz słucham albumu nowego projektu Glacy i ponownie ciężko mi wyrazić jednoznaczną opinię. To chyba dobrze – w sumie lubię płyty, które wzbudzają kontrowersje i rozdzierają; można do nich dłużej docierać, rozbierać je na czynniki pierwsze, żeby ostatecznie ocenić: kciuk w górę czy w dół?
My Riot, bo tak właśnie nazywa się ten zespół (jeden z kilku, które powstały podczas pobytu za oceanem?) umiejętnie budował napięcie przed premierą; tajemnicze przesłuchania utworów dla wybranych fanów, wypuszczanie kolejnych fragmentów z sesji nagraniowych, szczątkowe informacje, akcje promocyjne na Facebooku, YouTube – to wszystko zwracało uwagę mediów i ludzi spragnionych czegoś nowego.
Każdy kto znał Sweet Noise spodziewał się, że Glaca ponownie zaskoczy, jak zwykł to robić szczególnie podczas wydawania dwóch poprzednich płyt, „Czas Ludzi Cienia” i moim zdaniem wybitnego „The Triptic”. Czy udało mu się? Niekoniecznie…
Otrzymujemy coś, co można by spokojnie uznać za „Czas Ludzi Cienia” (wraz z remiksami wydanymi pod nazwą „Revolta”) na miarę XXI wieku. O ile jednak tam zaczynała się przygoda z elektroniką, tutaj dostajemy mechaniczną petardę! Już sam wstęp do „Snu” z wokalem przepuszczonym przez komputer doskonale wprowadza w ten klimat i wiadomo, że powrotu do gitarowych brzmień z lat 90-tych nie będzie. Jednak nic tutaj nie zaskakuje, chciałoby się powiedzieć „to już było”, tylko że teraz wzniesiono to o kilka poziomów wyżej.
„Ulice Pragną” mają w sobie taką liczbę warstw i smaczków, że można by nimi obdzielić chyba cały album „CLC”, który teraz wydaje się jedynie ubogim krewnym. Najważniejsze, że całość buja, zapada w pamięć, krąży po głowie, nogi samoczynnie wybijają rytm.
Mamoniowa zasada „jak może podobać mi się piosenka, którą pierwszy raz słyszę” bierze w łeb. Jednak ta łatwość odbioru jest poniekąd niebezpieczna, bo po trzecim utworze, „Łzy i Potęga” mamy wrażenie, że to kolejna taka sama piosenka.
Trochę odmiany wprowadza „Sam Przeciwko Wszystkim” z początkową wstawką wziętą żywcem z gier komputerowych sprzed 30 lat i gościnnym udziałem Pei. To ten kawałek promuje w mediach cały album. Następnie mamy ciąg utworów ze sprawdzonymi już wcześniej patentami, które niejako usypiają naszą czujność przed dojściem do połowy płyty. Wówczas otrzymujemy coś, co skutecznie wyrwało mnie z letargu podczas pierwszego przesłuchania.
„Botox” ze swoją agresją i mocą to chyba idealny kawałek dla wszystkich, którzy zaczęli uważać, że Glaca za bardzo odszedł w melodyjne, rytmiczne piosenki. Słowa, pełne wściekłości i jadu, wyrzucane z prędkością karabinu maszynowego, przy podkładzie niczym z najdzikszych orgii The Prodigy – murowany hit koncertowy!
Ciężko się po takim walcu otrząsnąć, ale i o tym My Riot pomyślało, dając niejako na złapanie oddechu cover „Białej Flagi” wiadomo jakiego zespołu. Takie przeróbki lubię – to bardziej własna interpretacja niż odegranie oryginału na własnych instrumentach. Gdyby nie refren i tekst ciężko by było z domyśleniem się, że to nie ich własna piosenka.
Teraz dopiero zaczyna się moja ulubiona część „sweet_noise”. Glaca pokazał, że wrócił, udowodnił, że jest w formie, teraz czuć spadek ciśnienia i nieco więcej zabawy. Druga połowa płyty przypomina mi nieco klimatem „The Triptic”, a to głównie za pomocą większej ilości powietrza w tej elektronicznej maszynce. „W Tym Mieście” brzmi niemal jak hiphopowy utwór z teledyskiem w stylu „stoimy przed blokiem, bujamy głowami”, ale ma to swój niebywały urok. „Told You” z etnicznymi wstawkami chwyta słuchacza i porywa.
Blisko 70-minutowa przygoda z nowymi- starymi wizjami Glacy kończy się instrumentalnym „End Harvest”, który w udany sposób wycisza emocje.
Jedna rzecz martwi mnie w tym albumie szczególnie, a mianowicie teksty. Nie dość, że Glaca pozostał w tematyce znanej z „Czasu Ludzi Cienia”, to momentami posługuje się wręcz tymi samymi wersami. Zapewne było to działanie celowe, mające dać nam wrażenie klamry spinającej te dwie płyty, jednak w efekcie tworzy pewien zgrzyt.
Ponadto słowa są, mówiąc wprost, infantylne. Szczerze tęsknię za tym, co Sweet Noise prezentowało na pierwszych płytach – tamte teksty dotyczyły niby tego samego, jednak nie miałem przy nich wrażenia, że tworzone były niemalże na siłę. Wiem, że o ciężkich tematach należy mówić w sposób prosty, ale nie popadajmy w skrajność. Naprawdę szkoda, że nie jest to album anglojęzyczny (chyba byłby bardziej strawny dla ucha polskiego słuchacza).
Jest to jednak chyba jedyny znaczny mankament albumu. Doskonała produkcja, głębia albumu, masa rozwiązań i wszechobecnych smaczków, a dodatkowo piękne wydanie fizyczne krążka – to wszystko powoduje, że możemy spokojnie chwalić się „sweet_noise” za granicą.
Glaca stworzył coś, co jest swoistą pułapką dla fanów. Wydaje nam się, że jest to płyta bardzo przystępna (nie zrozumcie mnie źle, ale kojarzy mi się to z debiutem Linkin Park, gdzie każdy utwór był murowanym hitem, nie popadając przy tym w banał), jednak przy kolejnych przesłuchaniach ukazuje coraz to nowe oblicze, coraz bardziej mroczne i hipnotyzujące. Wówczas nawet na teksty nie zwracamy uwagi, bo są one jedynie pierwszą, najbardziej uderzającą warstwą. Pod nią dopiero dzieją się ciekawe rzeczy…
Chciałem napisać coś zwięzłego, jednak się nie udało Dodam jeszcze, że dobrym uzupełnieniem płyty jest „Godność 2011”, który zespół za darmo udostępnia na swojej stronie – ciekawy powrót do jednego z pierwszych i największych przebojów Glacy.
No cóż, pozostaje czekać na koncerty – oj, będzie się na nich działo!
Marcin Janczarski