Był dla nas Dawidem, którego ostatecznie Goliat pokonał. Ikarem, który dzięki własnej pysze spadł w dół. Zdobył wszystko tylko po to, by wkrótce stracić jeszcze więcej. Jerzy Kukuczka, gigant światowego himalaizmu. Oceniam jego biografię.
Dziękujemy, że nas czytasz! Będziemy ogromnie wdzięczni, jeśli zdecydujesz się wesprzeć Srebrny Kompas na Zrzutce! Dziękujemy!
Zanim ocenię książkę „Kukuczka. Opowieść o najsłynniejszym polskim himalaiście” autorstwa Dariusza Kortko i Marcina Pietraszewskiego, muszę sięgnąć pamięcią wstecz, a konkretnie do jesieni 1989 roku.
Do ukończenia szkoły podstawowej został nam jeszcze rok. Był październik, ale o tym, że był to właśnie ten miesiąc dowiedziałem się lata później.
Na pewno było rano, bo przecież szedłem do szkoły na godz. 8.00. Zarzuciłem na szyję zawiązaną tasiemkę z kluczem od mieszkania, bo smyczy wtedy nie było, a to był najprostszy sposób na to, by kolejny raz nie zgubić kluczy.
Wychodzę więc. Po wyjściu z klatki schodowej trzeba skręcić w lewo, choć można było w prawo, ale w prawo to można było wpierdol dostać, bo tam wariaci mieszkali. Po lewo nawet fajnie się szło, a poza tym zawsze spotykaliśmy się ze Smołką, z którym gadaliśmy głupoty na każdy temat.
Smołka zachodził zwykle od lewej strony. Mieszkał w keslingu, nie to co ja, w czteropiętrowym bloku na parterze. Ale za to miał wysoko, musiał czekać na windę i strasznie ze zsypów śmierdziało, a szczury to ścigały się po schodach, takie to czasy były.
No i przychodził ten Smołka i zaczynaliśmy opowieści o tym, co nam się od wczoraj wydarzyło naprawdę, ale i to co nam się wydarzyło w wyobraźni, a że rzeczywistość w tamtym okresie była naprawdę taka sobie, no chyba, że chodziło się na wyprawę w poszukiwaniu źródeł Smródki z Kasztelanem, który zresztą mieszkał w tym samym wieżowcu, co Smołka.
No w każdym razie więcej gadaliśmy o tym co nam się nie przydarzyło, jednak tym razem rzecz dotyczyła naprawdę grubej sprawy. Zwykle szliśmy powoli i na ostatnią chwilę pojawialiśmy się w szkole, bo co chwile wolności to chwile wolności. A szkoła była wszystkim tylko nie nią.
– Kukuczka nie żyje – wypalił flegmatycznie Smołka.
– E, no co ty, no co ty!
– No nie, no nie, w radiu mówili przecież, a w radiu nie kłamią, bo po co mieliby w radiu kłamać?
– I jak, i jak?
– Lina się pod nim zerwała. No lina!
– Ale jak na szczyt wchodził?
– No jak na szczyt wchodził.
– I co, i co?
– I gówno, i gówno kuzynie! Tuż przed szczytem tuż!
Nie byliśmy rodziną, ale to nie jest ważne w tej historii, podobnie jak większość opisywanego do tej pory wydarzenia.
– Przecież miała wytrzymać cztery tony – dodałem z miną znawcy – tak mówili w telewizji na dwójce, a przecież telewizja nie kłamie, bo po co miałaby kłamać telewizja.
Nie śmiejcie się, my naprawdę wtedy tak myśleliśmy. Nie wiedzieliśmy, że było dokładnie odwrotnie.
Spojrzeliśmy po sobie i ze wzrokiem wbitym w trawnik, chodnik, błoto, pasy, ulicę, kamienie i schody weszliśmy do szkoły.
Nawet nie radowały nas rytualne pieszczoty sprzątaczek, które inaczej niż słowami „wy debile” nie witały uczniów przybywających w mury opiekuńczej placówki szkolnej.
Tyle wspomnienia, które gdzieś tam ukryte wypłynęło po przeczytaniu biografii bohatera moich czasów, Jerzego Kukuczki.
Człowieka, który był legendą już za życia. Himalaisty, który rywalizując z Reinholdem Meissnerem przeszedł do legendy światowej wspinaczki i został tam po wsze czasy.
Jerzy Kukuczka zginął tam gdzie chyba chciał, ale nie w momencie, w którym chciał. Los wybrał za niego.
Był tuż po zdobyciu szczytów wszystkich czternastu ośmiotysięczników. I choć osiągnął w tej dziedzinie wszystko, zapragnął zdobyć pokonaną wcześniej Lhotse, ale od strony, którą nikt wcześniej nie wszedł. Okrutnej, okupionej wieloma ofiarami południowej ściany. Kukuczka dołączył do nich mimo, iż nie musiał.
„Kukuczka. Opowieść o najsłynniejszym polskim himalaiście” to zapis żywota człowieka niby prostego w obyciu, surowego, grubego nawet oraz tajemniczego. Tyle, że jeśli zedrzemy z niego te warstwy, jawi nam się człowiek, który chyba nie trafił w swój czas i w swoje miejsce.
Odkrył wspinanie dosyć późno, a wielu skreśliło jego szansę na jakąkolwiek karierę w tej dziedzinie sportu, choć należałoby powiedzieć, w tej dziedzinie życia; jednak to wtedy Kukuczka pokazał niebywały upór, hart ducha, taką zawziętość. To dzięki niej szedł do przodu na przekór wszystkiemu: pogodzie, prognozom, zdrowiu, kolegom. Myślę właśnie nad zwrotem „dzięki niej”, a powinienem raczej powiedzieć „pomimo niej”, bo niektórzy zaczęliby raczej mówić o nieliczeniu się z opiniami kolegów, środowiska, które stopniowo zaczęło wkurwiać podejście Kukuczki do ekspedycji.
Rozumiecie, czymś innym jest środowiskowa zawiść spowodowana nienadążaniem za geniuszem mistrza, a czymś innym jest środowiskowa niechęć spowodowana tym, że Kukuczka naprawdę zdawał się nie liczyć z opinią kolegów. Którzy mu po prostu zaczęli ginąć podczas wspólnych wypraw. Z drugiej strony mamy do czynienia z człowiekiem, który mając dwadzieścia trzy lata jest świadkiem śmierci swojego przyjaciela i nie ma czasu na wzruszenia, okazywanie emocji, bo albo żałoba tu i teraz albo walka o przetrwanie.
Z czasem śmierć staje się częstym towarzyszem Kukuczki, aż w końcu sama przejmuje wyprawę, czego sam Kukuczka doświadcza w wieku czterdziestu lat, gdy odpada od ściany Lhotse, lina zabezpieczająca zrywa się na ostrym kamieniu, a sam wspinacz uderza z potworną siłą w oblodzoną skałę.
I tak jak nic nie jest czarno białe, tak chyba nim nie jest w przypadku Kukuczki. Przyznam, że po lekturze książki sam już nie wiem co o nim myśleć.
Z jednej strony imponuje dążenie do celu. Z drugiej strony pozostaje odwieczne pytanie: jakim kosztem?
I to jest – jak myślę – zasadniczy dylemat dominujący w biografii Kukuczki.
Czy warto zdobywać szczyty i spełniać marzenia kosztem najbliższych? Żony? Przyjaciół? Synów, z których jednego już nigdy nie poznał?
Myślę, że to nawet ważniejsze, niż opisy poszczególnych wypraw, zabawy w kotka i myszkę ze służbami celnymi, czy problemy z zaopatrzeniem. W końcu czasy były takie, że mięso było na wagę złota. Oczywiście, że wiązały się z tym zabawne przygody ale, że są zabawne możemy powiedzieć i z perspektywy czasu i siedząc z boku, bo przecież to nie przeżywaliśmy przypały związane z organizacją takich wypraw.
Kukuczka zginął tak naprawdę u progu życia. Miał czterdzieści lat. Wiek, w którym większość tak naprawdę zaczyna żyć.
Przeszedł do legendy stając się herosem. Wolałbym jednak widzieć go tu i teraz. Wiem, był małomówny, wydawał się gburowaty i miał tendencje do tycia.
Ale byłby wśród nas. Byłby u boku żony Celiny, synów Wojtka i Maćka. I tego mi najbardziej szkoda.