Dla fanów twórczości Remigiusza Mroza to kolejne spotkanie z bohaterami cyklu o prokuratorze Gerardzie Edlingu. Dla mnie jest to pierwsze spotkanie z Mrozem w ogóle. I powiem wam, że raczej ostatnie.
Dziękujemy, że nas czytasz! Będziemy ogromnie wdzięczni, jeśli zdecydujesz się wesprzeć Srebrny Kompas na Zrzutce! Dziękujemy!
Nie mieszkam w piwnicy i rzecz jasna wiem, kim jest Remigiusz Mróz, jednak jest coś, co nieustannie odsuwało w czasie moje spotkanie z jego pisarstwem. Jakoś nie przekonuje mnie, że ktoś w wieku trzydziestu pięciu lat wydał już pięćdziesiąt dwie książki, a kolejne ma w zanadrzu i jest to coś dobrego.
Nie zrozumcie mnie źle, po prostu ktoś, kto tworzy – niezależnie od rodzaju sztuki – w takim tempie nie można stworzyć czegoś, co rzuci mnie na kolana. Można być dobrym warsztatowcem, który ma w notatniku zapisane pomysły na fabułę, w drugim notatniku zestaw chwytliwych sztuczek, które trafią do gawiedzi i mediów. A w trzecim notatniku ma internet, który wspiera pisarza całą swą potęgą.
Nie zdziwię się, gdy wkrótce Remigiusz Mróz zaprzęgnie do pracy chatbota, który napisze mu pół książki.
Ale do rzeczy.
„Kabalista” jest ostatnią, czwartą historią „edlingowego” cyklu o mrocznym opolskim prokuratorze Gerardzie Edlingu, w której kumulują się wszystkie jego dotychczasowe decyzje i wybory oraz ich konsekwencje,. Zapowiada się całkiem ciekawie i duńsko – szwedzko, ale wyszło raczej po norwesku – kiepsko skopiowane, technicznie poprawne i głupio.
Punktem wyjścia jest zgwałcona dziewczyna, która próbując zainteresować gwałtem prokuraturę została przez nią zlekceważona, a postępowanie zamknięto, a sama ofiara znika w tajemniczych okolicznościach.
O sprawie dowiaduje się znana mrozologom Gocha jakaś tam (nie pamiętam nazwiska, bo to w sumie niestotne), dziennikarka, która zaintrygowana sprawą wraca do rodzinnego Opola z Warszawy, w której zapuszcza zawodowe korzenie. Równocześnie w sprawę zostaje zaangażowany jasnowidz zwany Kabalistą z Chabrów. Atmosfera zagęszcza się, gdy znika syn Edlinga, a sprawa nabiera wymiaru osobistego. Bardzo osobistego.
Jak to się czyta?
Szybko. Trzeba przyznać, że Mróz sprawnie pisze. Buduje atrakcyjnie brzmiące zdania, miesza wątki, wplata ślady osobistych relacji i próbuje zasiać ziarno nieufności wobec intencji głównych bohaterów. I fajno, i okej. Tyle, że dla mnie jest to nie tyle nieszczere, bo dlaczego nie mam wierzyć Mrozowi, w końcu to literatura czysto użytkowa, w sam raz pod Netflixa pisana, dla kasy i sprzedaży.
Nie mówcie mi jednak, że jest to dobra literatura. Wspomniałem już o tempie, w jakim pracuje pisarz. Na przykładzie „Kabalisty” widać to jak w soczewce. Z tym, że widzicie – wspomniałem, że to moje pierwsze spotkanie z twórczością Mroza. I może dlatego rzuca mi się w oczy swego rodzaju szalbierstwo, jakie stosuje wobec czytelnika.
Nie podoba mi się zakończenie, które jest po prostu głupie i źle skonstruowane. Nie podobają mi się ledwo liźnięte wątki, który jeśli zostały poruszone to tylko po to, by posłużyć autorowi w konkretnym celu.
Nie podoba mi się konstrukcja tej historii, która chce zaskakiwać, obrócić i zostawić oszołomionym. No nie. Jest to na tyle kiepskie, że w głowę zachodzimy, że narracyjnie, konstrukcyjnie jest to tak słabo podane.
Relacje między bohaterami niby gęste, takimi nie są. Więzi rodzinne? Niby są. Sytuacje bez wyjścia? Niby są. Poczucie walki o każdą sekundę? Niby jest. Osaczenie? Niby jest. Ale to nie gra. Rozumiecie? To tak jak klasyczny produkt Netflixa, w którym odhacza się wszystkie inkluzywne elementy popkultury. Tyle, że całość jest jak napisana i wyprodukowana przez algorytm. I nawet jeśli przemęczymy się do końca, stwierdzimy, że formalnie jest to bez zarzutu, to jednak przyznamy, że jest to takie bezosobowe, wymęczone, wypierdziane po prostu, bo tak trzeba.
I chyba nie bez powodu Netflix, czy Canal Plus ekranizują prozę Mroza; scenariusz pisze się sam, dni zdjęciowych parę, bo to wszystko proste jak drut, dialogi mechaniczne, chwytliwe i „śmieszne”, aktorzy mogą wpaść na plan pomiędzy kręceniem jednej reklamy a drugiej. No i każdy zarobi. I chyba tak to ma się kręcić.
„Kabalista” nie jest jakimś szczególnie złym tytułem, bo przecież powstaje mnóstwo gorszych książek. Jest po prostu produktem. Prostym, szybkim w odbiorze, napisanym tak, by namówić czytelnika do zakupu innych tytułów autora. I tyle.