Czy Ridley Scott przestał czuć współczesne kino? A może nigdy nie było mu z nim po drodze? Stworzony pod patronatem słynnego reżysera serial „Wychowane przez wilki” świadczy o jednym – panie Ridleyu, może czas odpuścić?
Dziękujemy, że nas czytasz! Będziemy ogromnie wdzięczni, jeśli zdecydujesz się wesprzeć Srebrny Kompas na Zrzutce! Dziękujemy!
Przyznam, że nie rozumiałem fenomenu Ridleya Scotta. To znaczy tego z czasów po pierwszym „Obcym”. Kino rozbuchane, zagmatwane, nierówne. Obok oszałamiających scen, zachwycających scen masowych, rekonstrukcji nieistniejących światów bił po oczach brak osobowości bohaterów, napięcia, czasem brak fabuły, a co najgorsze – nuda!
Kiedy usłyszałem o „Wychowanych przez wilki”, dziesięcioodcinkowej serii o androidach wychowujących ludzkie dzieci w otchłani kosmosu, zadrżałem z podniecenia. Kiedy dowiedziałem się, że przedsięwzięcie to firmuje Ridley Scott moje zainteresowanie gwałtownie opadło i pojawiła się niechęć.
Wciąż mam w pamięci nie tak znowu dawnego „Prometeusza” oraz „Obcego – Przymierze”; filmy, które mimo sporego budżetu, udziału zdolnych aktorów oraz świetnych punktów wyjścia skończyły jako wkurwiające, niedokończone, absurdalnie idiotyczne kino, po obejrzeniu którego widz zły jest sam na siebie, że aż tak bardzo dał się nabrać.
Nie inaczej jest w serialu „Wychowane przez wilki”. Po prawdzie trzeba przyznać, że pomysłodawcą oraz opiekunem artystycznym produkcji jest Aron Guzikowski, a Ridley Scott reżyseruje pierwsze odcinki, ale umówmy się – nie bez powodu reżyser „Gladiatora” firmuję tę nudną jak flaki z olejem opowieść sf.
W końcu istota serii oparta jest na tym, z czym tak nieudanie zmagał się Mr Ridley. Niestety kolejna próba starcia z materią sztucznej inteligencji, jej rozwoju do poziomu niemal ludzkiej oraz rozwoju duchowości maszyny jako takiej czy poruszenie istoty boskości jako takiej wypadła jak zwykle, niestety.
Ziemia przyszłości nie jest fajnym miejscem. Ludzie podzielili się na obozy fanatyków religijnych oraz ateistów. Wyznawcy Mitry oraz niewierzący postanowili udowodnić sobie samym, że Ziemia jest dla wszystkich pod warunkiem, że chodzi o wszystkich swoich. Kwestia globalnego konfliktu jest tylko kwestią czasu.
Kwestią czasu jest również opracowanie specjalnych maszyn bojowych, które imitując człowieka służą jego eksterminacji.
Terror, strach, wzajemna nienawiść i zawziętość sprawiają, że planeta nie nadaje się do życia. Dlatego też Mitraici budują kosmiczną „Arkę”, którą udadzą się w takie rejony kosmosu, gdzie na nowo będą mogli rozpocząć nową erę wyznawców swojego boga. Jednocześnie dwoje ateistów wykorzystując technologię wroga przenika jego szeregi i trafia na arkę.
Nie jest to jednak punkt wyjścia do serialu, lecz jego tło. Hakiem, na którym twórcy chcą nas trzymać jest misja androidów zwanych Ojcem i Matką, którzy transportując ludzkie zarodki na „nową Ziemię” muszą odbudować ludzkość. Ale najpierw trzeba wychować dzieci. Nauczyć ich wszystkiego, co pozwoli przetrwać im na nowej planecie. Wpoić wartości, dzięki którym można zbudować nowe, lepsze społeczeństwo.
Tylko jak mają zrobić to choćby najdoskonalsze androidy?
Dochodzimy tu zatem do pytań o emocje robota, o sens jego działań, o wykształcające się uczucia, czy zdolność do poświęceń wykraczających poza zadany przez automatyka program. I tak rodzą się kolejne pytania. I kolejne. Ze szkodą dla fabuły, jej przejrzystości, samych bohaterów i co tu dużo mówić, ze szkodą dla nas.
No dobrze, ale przecież wciąż jest masa ludzi, którzy ani nie znają twórczości Ridleya Scotta, ani nie przejmują się tematyką sf, ani nie interesują ich rozterki moralne scenarzystów. Chcą po prostu dobrego serialu. Interesujących bohaterów próbujących odnaleźć się w nowej rzeczywistości, dobrego konfliktu i sposobu jego rozwiązania oraz atrakcyjnej warstwy wizualnej. I co otrzymali?
Pierwsze dwa odcinki są naprawdę świetne (o dziwo, te wyreżyserowane przez Ridley Scotta).
Mamy oto intrygująco wyglądający statek kosmiczny, który dociera na planetę Kepler – 22b. Wewnątrz pojazdu znajdują się dwie osoby. Dziwnie ubrane w jednoczęściowe, przylegające do ciała stroje oraz w hełmach przypominających łupinę orzeszka.
Okazuje się, że to androidy Matka oraz Ojciec, którzy po dotarciu na mieście mają odbudować na obcej planecie naszą cywilizację dzięki zabranym z Ziemi ludzkim zarodkom. Okazuje się, że człowiek jest zbyt nieprzewidywalny, by mógł być zrozumiany i właściwie wychowany przez androida. Ale co, jeśli maszyna zacznie uczyć się emocji?
I taki jest punkt wyjścia. Przyznam, że bardzo emocjonujący i obiecujący. Zwłaszcza, że Matka była w przeszłości nie do końca androidem przeznaczonym do roli matki, żony i… no może kochanki to nie, ale piastunki domowego ogniska.
Nie da się ukryć, że postacie robotów są najciekawszym elementem tego widowiska. Świetne role Amandy Collin jako Matki i Abubakara Salima w roli Ojca ukazują złożoność wykluczających się emocji i potrzeb, jednak powiedzmy sobie szczerze – jeśli będziemy patrzeć na to jako uczące się człowieczeństwa androidy będzie to takie sztuczne, niepoważne i po prostu nieco żenujące odczucie. No chyba, że nie macie z tym żadnego problemu to ok.
Natomiast jeśli przełożycie to sobie na ludzi, którzy mieszkając w doskonale znanym sobie świecie czuli się najmądrzejsi, ale trafiając do zupełnie innego miejsca okazują się kalekami emocjonalnymi – to jest to bardziej wiarygodne, a przynajmniej bardziej do mnie trafia.
Może dlatego, że ciężko mi patrzeć na te nieco zabawne dylematy, które może i miały sens w świecie rozrywki, ale może trzydzieści lub czterdzieści lat temu. Teraz są to motywy ograne do bólu, a najsłabszym elementem filmowego androida jest jego twórca, człowiek piszący scenariusz takiego filmu, czy serialu.
Konfliktu jako takiego tu nie ma, bo co powiedzieć o nijakich dzieciach? No nic. To po prostu masa mająca pokazać rozterki psychiczne androidów. Jak odnieść się do Mitraitów, których grupka wylądowała na Keplerze oraz roli ateistycznego cwaniaka, w którego wcielił się znany z „Wikingów” Travis Fimmel? Nie ma jak, bo jest to tak głupie, bełkotliwe i niepoważne, że aż najzwyczajniej na świecie nudne i wkurzające.
„Wychowane przez wilki” obiecuje bardzo dużo. Atrakcyjny początek zmienił się w nudną i bełkotliwą historię bez napięcia, by zmienić się w kuriozalny finał, po którym chyba nie mam ochoty na obejrzenie drugiej serii tego przedsięwzięcia.