Guns n Roses. „Use Your Illusion”. Tak się tworzy historia rocka. I moja.

Niektóre trupy nie powinny być ekshumowane, a najlepszym tego dowodem jest sceniczny powrót Guns n Roses na światowe sceny. Nie te czasy, nie te kilogramy, nie ta forma. A przecież lata 90 – te były czasem absolutnej dominacji nie tylko w świecie rockowym, ale muzycznym w ogóle. Byli tylko oni. Pozostali mogli świecić się w ich blasku.

Dziękujemy, że nas czytasz! Będziemy ogromnie wdzięczni, jeśli zdecydujesz się wesprzeć Srebrny Kompas na Zrzutce! Dziękujemy! 

Nie byłem jakimś harkorowym fanem gitarowej muzyki, gdy poznałem tę grupę. Wcześniej słuchałem pudli w rodzaju Modern Talking, czy mokrej Włoszki Savagem zwanej. Generalnie muzyka lekka, łatwa i przyjemna, dla niepoznaki italodisco zwaną. Takie to były czasy.

Z przymrużeniem oka oraz taką leniwą protekcjonalnością patrzyłem na fanów Dżemu, Metalliki, AC/DC, The Rolling Stones. Najważniejsze były audycje radiowe Bogdana Fabiańskiego, który puszczał nowości ze świata italodisco. Największym moim problemem było znaleźć jak największą ilość kaset magnetofonowych, na których nagrywałem wszystko jak leci. A musicie wiedzieć, że wtedy dotarcie do wystarczającej ilości taśm było nie lada problemem.

Dziś żyjemy w świecie cyfrowym, w którym nośniki pamięci nie są żadnym problemem. Nagrywasz, usuwasz i tak w kółko. Jasne, na kasecie mogłeś robić to samo, ale do pewnego momentu, gdy spod najnowszego nagrania były słyszalne poprzednie ślady. Czasem warstwa na taśmie zdarła się, albo magnetofon wciągnął ją robiąc z niej harmonijkę. Och, tylko ten, który przeżył żmudne nawijanie ołówkiem wciągniętej taśmy magnetofonowej wie, co to życie 😉

Zresztą jakość tych kaset pozostawiała wiele do życzenia. Zwykle były to popularne Stilony, bodajże z Gorzowa. Czasem rodzina z zagranicy przysyłała TDK, Basfy, Maxelle, a czasem trzeba było uprosić rodziców lub dziadków, by kupili parę kaset w Peweksie płacąc udawanymi dolarami. Takie to czasy były, nawet dolary były jakimś kawałkiem papieru z nadrukowanym na nim nominałem.

Oprócz tego, że kasety miały stosunkowo krótką żywotność, miały ograniczony czas nagrywania.

Popularne były czterdziestki piątki, były sześćdziesiątki, dziewięćdziesiątki, ale to ci, którzy mieli stodwudziestki otaczani byli czcią i szacunkiem. Bo mogli nagrać na jedną kasetę całe dwie godziny muzyki!

Koniec lat osiemdziesiątych był przełomem w świecie rocka, tyle że nie miałem o tym pojęcia. Wciąż dreptałem, bo tańczeniem tego nie nazwę, na szkolnych dyskotekach do Sabriny, czy innej cycoliny.

Nie miałem pojęcia, że powstał genialny rockowy album na granicy punkowej wściekłości przywracający światu prawdziwego rocka. Mowa o „Appetite For Destruction” Guns n Roses. Ta uznana za „najbardziej niebezpieczny zespół świata” grupa zrobiła amerykańskiemu światu muzycznego taką lewatywę, aż miło! Tyle, że nie miałem o tym pojęcia.

Nadszedł 1991 rok. W telewizorze leciała osiągająca szczyty popularności MTV. Były to czasy, w których ta stacja emitowała dobrą muzykę, w ogóle jakąkolwiek muzykę. Były to czasy bezkomórkowe, internet raczkował (szerokopasmowe to były, ale autostrady), serwisów plotkarskich praktycznie nie było, a twórcy kontrolowali swój wizerunek. I co najważniejsze, ludzie kupowali całe albumy, nie pobierali wybranych plików, bo przecież nikt nigdy wtedy nie myślał, że show biznes pójdzie w takim kierunku.

I nadszedł dzień, który zmienił wszystko. Przyszedłem ze szkoły, włączyłem MTV, poszedłem podgrzać obiad. Siadłem przez telewizorem, na ekranie którego ujrzałem TO, a dokładniej od 4 minuty i 45 sekundy:

Ten rzucający się po scenie furiat, nieobecny duchem basista, pudlowaty perkusista i jakby wyjęty z jakiejś legendy o władcy gitar kudłacz w cylindrze, no i jakiś truchtający po scenie koleś brzdąkający coś po cichu, z petem w zębach – powalili mnie na glebę i całkowicie zmienili moje postrzeganie wszystkiego.

Guns n Roses. Tak się nazywali. Ten furiat rzucający się w paroksyzmach to lider i wokalista Axl W. Rose. Ten drugi, ten niepozorny z petem w gębie to współtwórca zespołu i autor większości ich przebojów – Izzy Stradlin. Ten kudłaty w cylindrze z jakiegoś powodu nazywał się Slash. Ten pedałkowaty pudelek chyba jako jedyny naprawdę nazywał się tak, jak publicznie mówił – Steven Adler. No i ten ostatni, wysuszony basista, który kazał mówić na siebie Duff Rose McKagan.

No i dowiedziałem się, że są wydali już petardę pt. „Appetite For Destruction”, która przeszła do historii rocka, a są w przede dniu wydania dwóch naraz płyt „Use Your Illusion I” oraz „Use Your Illusion II”.

Oczywiście w Polsce nic nie może być normalnie. Tym bardziej w latach dziewięćdziesiątych, gdy kwitło piractwo, dziki kapitalizm i skini.

W Legnicy, do której jeździłem na wagary w podstawówce miałem jakieś 25 kilometrów. Zwykle jechało się na gapę autobusową linią „45”, rzadziej linią „A” jeżdżącą z Legnicy do Głogowa. Autobusy były głośne, nieogrzewane, a spaliny jakimś cudem niemal zawsze leciały do środka. I ci kierowcy, którzy jeździli, jakby ziemniaki wozili, nie ludzi.

Zdjęcie: Internet

No ale jeździło się do tej Legnicy, w końcu było to miasto wojewódzkie, było kino z projekcjami filmów już od godziny 10- ej, był „Megasam” i ten bazar, na którym kupiłeś wszystko. Żywą kurę, rybkę akwariową, maszynkę do mięsa, kasety do nagrywania, zabawki, meble, a nawet broń, bo przecież mówimy o „małej Moskwie”. Tylko Guns n Roses nie było. Jeszcze.

Po kasety jeździło się do maleńkiego sklepiku w legnickim rynku, bo w moim Lubinie kasety zaczęto sprzedawać później. Ten sklepik to była raczej dziura w ścianie, na której widać było „oryginalne” kasety. Jeśli chciałeś coś kupić musiałeś poczekać w tłumie, bo kolejki to nie przypominało. Musiałeś poczekać, aż dzidek otworzy okienko w ścianie i niemal na pniu sprzedawał wszystko, co miał.

I tak trafiłem na „Use Your Illusion”. Nie pytajcie, czy jedynkę, czy dwójkę, bo była to muzyczna ruletka. Zrozumcie, że były to czasy, w których wszyscy w Polsce kupowali masowo kasetę Metalliki pt. „Ballady”. No właśnie.

I na tej zasadzie sprzedawano „Use Your Illusion” Guns n Roses. W zależności od tego ile materiału zmieściło się na taśmie, tyle utworów było na płycie. W zależności od tego, co wpadło do głowy wytwórcy, a była to głównie polska piracka wytwórnia Takt, płyta mogła nazywać się równie dobrze „Use Your Illusion I”, ale również „Use Your Illusion 15”. Wszystko było płynne, ale i tak ludzie wykupywali te kasety na pniu.

Aż w końcu udało mi się zdobyć dwie oryginalne płyty CD. „Use Your Illusion I” oraz „Use Your Illusion II”. Zresztą były to moje dwie pierwsze płyty w życiu jakie zdobyłem. Oryginalne. Z grubą książeczką zawierającą zdjęcia, opisy, teksty utworów. No cud, miód i orzeszki.

I te okładki, które kompletnie nic mi nie mówiły, a przynajmniej wcale nie kojarzyły mi się z rockiem. Okazuje się, że obraz na obwolucie jest fragmentem „Szkoły Ateńskiej” pędzla słynnego Rafaela Santi, którego „Madonna Sykstyńska” jest ozdobą Galerii Starych Mistrzów znajdującej się w drezdeńskim Zwingerze.

Gdzieś tam w tle przewijał się narkotykowo – pijacko – seksistowsko – psychopatyczno – prowokujący styl życia członków grupy wpływający na ich twórczość. No i na uwielbiających ich za to fanów. Gdy dodamy do tego koncerty przypominające pierdolnięcie bomby dosłownie i w przenośni, będziemy mieli obraz zespołu, który przywrócił pierwotne znaczenie rockowi.
I uwierzcie mi, słuchanie tych płyt było dla mnie niczym wpłynięcie na nieznany, lecz fascynujący ocean, pod powierzchnią którego czekają nieodkryte smaczki, niuanse i podteksty. ale najpierw mięcho, czyli same piosenki.

Dziś, gdy przychodzi mi przesłuchać obie płyty nie potrafię ich określić. Stylistycznie są porozrzucane, niczym porządny nawóz na ugorze. Zwróciliście uwagę na to fantastyczne porównanie? Z jednej strony gówniane, z drugiej sprawiające, że słuchacz w miarę słuchania rośnie i dojrzewa. Mimo początkowego zdegustowania podczas słuchania z niektórymi piosenkami. Dla mnie było tak z „November Rain”, którego przez lata nie cierpiałem mimo przepięknych solówek Slasha. Ale od początku.

Począwszy od punkowego uderzenia w otwierającym „Jedynkę” utworze „Right Next Door To Hell”, przez następujący po nim blues rockowy „Dust n Bones” i następne, w tym piękna ballada „Don`t Cry”, czy bombastyczny „November Rain” z niezwykle dramatyczną instrumentalną końcówką i wspaniałymi solówkami Slasha, po zamykającą album klimatyczną i ponurą „Coma”, ta płyta pokazała czym jest dobre, czasem świetne, ale i kiepski hardrock. Bo umówmy się. Gunsi byli rewelacyjni, nieokiełznani i utalentowani, ale twórczo wtórni. Nieważne, nie dbam o to.

To wtedy zwróciłem uwagę na to, jak bardzo ważny jest np. perkusista. Okazało się bowiem, że pudelek, którego ujrzałem w teledysku „Paradise City” padł ofiarą samego siebie. A dokładniej narkotyków i alkoholu, które pakował w siebie bez opamiętania niczym władza państwowe pieniądze.

Jego miejsce zajął niezwykle utalentowany Matt Sorum, który nie dość, że miał problemy z wódą, to grał tak, że Guns n Roses wreszcie zaczęli grać równo i brzmieć niczym muzyczna maszyna trzymana w ryzach przez pomysłowego i sprawnego perkusistę.

Nieśmiertelną sławę przyniosły zespoły rzecz jasna ballady, ale nie one stanowią o sile albumu. Wspomniałem o „Coma”, ponury, zmieniający nastroje i tempa niezwykle emocjonalny utwór. Nietypowy taki. Nie za szybki, nie za wolny. Klimatyczny po prostu. Taki, do którego się wraca.

Podobnie jak do „Garden Of Eden” – szalonej błazenady, krótkiego wariackiego utworu, w którym fajnie jest się zapomnieć podczas picia alkoholu.

Na uwagę zasługują również „Bad Obsession”, gdzie zespół stosuje niespotykane u siebie organki, czy „Don`t Damn Me”, zagrany i zaśpiewany w fajnym, niosącym tempie i czymś w rodzaju basowego solo.

Generalnie choć każdy utwór pochodzi z innego zakątka rockowego piekła, w każdym z nich zespół odciska swoje niepowtarzalne piętno i jakimś cudem to wszystko nie rozlatuje się. Zapewne jest to również zasługa świetnego producenta Mike Clinka, który ogarnął szaleństwo Guns n Roses.

Jednak to „Use Your Illusion II” jest bliższa memu sercu. To na niej Guns n Roses brzmią po królewsku. Wchodzą w rejony, w które nie byli w stanie wejść wcześniej. Używają instrumentów, o jakie nie podejrzewalibyśmy ludzi, którzy najpierw gwałcili panienkę, by ją za chwilę okraść.

Mam tu na myśli refleksyjne „Yesterdays”, niezbyt długi, ale refleksyjny i dojrzały utwór. Po głowie chodzi mi perfekcyjna, przewyższająca oryginał ballada „KnockinOn Heavens Door” Boba Dylana. W głowie dudni mi „Get In The Ring” – zuchwały, rozsadzający energią numer, w którym zespół tłucze kastetem media oraz po imieniu rozprawia się z dziennikarzami szargającymi ich wizerunek. Inna sprawa, że przyszłość pokazała, że nie wszyscy dziennikarze mylili się, a na przykład „ten skurwiel” Mike Wall napisał niedawno najciekawszą biografię Guns n Roses, jaka powstała.

Nade wszystko cenię dwa utwory. Powstałą jeszcze przed debiutanckim „Appetite For Destruction” rockową petardę „You Could Be Mine” wykorzystaną w kinowym superprzeboju „Terminator 2” oraz „Estranged”.

„Estranged” po prostu kocham. Uwielbiam. Dam się za niego pokroić. Podczas jego słuchania wracam do wszelkich pokładów wrażliwości, jakie gdzieś tam we mnie tkwią. Jestem nim oczarowany i zaczarowany. Jak jakiś gówniarz, który pierwszy raz zobaczył w parku rozrywki ruchomego dinozaura.

Ta przepiękna, emocjonalna i naładowana tak wielkim ładunkiem uczuć jest dla mnie jednym z najpiękniejszych piosenek jakie powstały. Tam wszystko jest doskonałe! Delikatnie wychodzący nieśmiało wokal, fortepianowa zagrywka przechodząca w slashowy zaśpiew gitary i podbijająca tempo perkusja Soruma. Piękny utwór, piękne solówka gitarzysty, świetna dramaturgia. Tak, ten zespół dojrzał do tego, by rządzić rockowym światem.

I choć „Use Your Illusion I to kopalnia singli, kopalnia pieniędzy i sławy, do dopiero „Use Your Illusion II” pokazała, że ten zespół ma tego typu wrażliwość, że po prostu zostaje w sercu niezależnie od tego, co odpierdoli w przyszłości. I powiem wam, że współczesność zweryfikowała to pozytywnie.

Dziś Guns n Roses są karykaturą samych siebie, ale stworzyli tyle wspaniałych, choć wtórnych piosenek, że jestem im wdzięczny jak cholera.

I to wszystko dzięki przypadkowo odsłuchanej końcówce „Paradise City” w MTV.


 

KRYTERIA OCEN

* - słabiutko, oj słabiutko | ** - może być, bez tragedii | *** - całkiem dobrze | **** - bardzo dobrze | ***** - dzieło wybitne, niemal nie przyznawane

OCENIAM

Wrażenia ogólne
Przemysław Saracen
Przemysław Saracen
Dziennikarz, pisarz i publicysta, kreator opinii. Założyciel i wydawca magazynu "Srebrny Kompas". Autor w serwisie "Posty.pl" oraz współpracownik lokalnego magazynu "Tu Lubin". Finalista polskiej edycji międzynarodowego konkurs scenariuszowego Hartley - Merill utworzonego przez Roberta Redforda. Przewodniczący jury lokalnego festiwalu filmowców amatorów. Wychowałem się w duchu Tony`ego Halika, małżeństwa Gucwińskich oraz komiksowych przygód Kajka i Kokosza i tarapatów, w jakie pakował się literacki wojak Szwejk. Lubię wszystko, co dobre i oryginalne. Czasem dobra rozmowa jest bardziej fascynująca, niż najbardziej wymyślny film.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Udostępnij

Popularne

Najnowsze

Zobacz również
Powiązane

Senioralne 500+ dla starych i młodych. Emerytów i nie emerytów. Dla Polaków, ale nie do końca. Jak zwykle bałagan.

Zakład Ubezpieczeń Społecznym rozpoczyna nowy projekt społeczny wspierający seniorów,...

12 proc. pustostanów i deficyt 2 mln mieszkań

W ciągu ostatnich 10 lat deweloperzy i inwestorzy indywidualni...

Ucha. Historia zagadkowej rosyjskiej zupy i unikalny przepis na jej przyrządzenie

Ucha jest zagadką w kuchni rosyjskiej. Wydaje się prosta,...
* - słabiutko, oj słabiutko | ** - może być, bez tragedii | *** - całkiem dobrze | **** - bardzo dobrze | ***** - dzieło wybitne, niemal nie przyznawaneGuns n Roses. "Use Your Illusion". Tak się tworzy historia rocka. I moja.