poniedziałek, 28 kwietnia, 2025
Wesprzyj nas!
Lato 2025

Najnowsze

wesprzyj

album fotograficzny

powiązane

Bieszczady. Co robić w deszcz, skansen w Sanoku i grobowiec Beksińskich.

Ależ to była noc! Nie mam na myśli bicia seksualnych rekordów świata, co przyjemny sen, rześkie powietrze i w końcu ten brak przebijającego przez namiot słońca. Naprawdę, ten nowy namiot sprawuje się świetnie. No i nie przeciekał.

Dziękujemy, że nas czytasz! Będziemy ogromnie wdzięczni, jeśli zdecydujesz się wesprzeć Srebrny Kompas na Zrzutce! Dziękujemy! 

Wiem, to bez sensu, ale co robić, gdy w przypadku zakupu sprzętu turystycznego oczekuję wszystkiego najgorszego? Lepiej miło się zaskoczyć, niż potwierdzić obawy. Wychylam łeb z namiotu.

PRZECZYTAJ PIERWSZĄ CZĘŚĆ NASZEGO BIESZCZADZKIEGO CYKLU>>>

A powiem wam, że pogoda zrobiła się piękna. Przyjemny, poranny chłodek, niebieskie niebo, słońce rozpoczyna marsz ku zenitowi. Może dziś spróbujemy ponownie zdobyć Tarnicę? Póki co przejdę się nad Wołosaty, który wczoraj wyglądał dosyć groźnie.

Okazuje się, że dziś potok płynął spokojnie, woda snuje się leniwie przelewając się przez kamienne zapory stworzone przez człowieka. Wczorajsza lawina błotna zmieniła się w czysty strumyczek zasilający Wołosaty. No pięknie.

Wchodzę do wody. Brrrr! Zimna, jednak wchodzę głębiej. To przyjemny chłód, niemal leczniczy. Zauważam grupę rybek rozpraszających się w miarę moich kroków. Patrzę w stronę gór, które aż parują. Dzień zapowiada się pięknie. Wracam do namiotu.

Kemping powoli budzi się do życia. Słyszę odgłos prysznicy, brzęk mytych naczyń po wczorajszej kolacji, jakieś dziecięce gwary. Ania śpi. I bardzo dobrze, niech odpocznie.

Śniadanie. Kontrola prognozy pogody. I tu mina mi rzednie, bo wszystko wskazuje na to, że pogoda normalnie się spieprzy. Co tu robić? Szybki rzut oka na mapę. Co tu mamy w promieniu 50 kilometrów? To nie, to nie, to nie… O! Sanok! Podobno mają świetny skansen, no i Beksiński! Patrzę na prognozę pogody dla miasta. Super, będzie słonecznie! A zatem już wiemy co robić. Tarnica poczeka a mi średnio się chce moknąć na szlaku.

Słyszę bulgot wrzącej w czajniku wody i równoczesne próby wygramolenia się ze śpiwora. Ania wstała. Zadowolona, wyspana rozciąga się. Buziak, kawa, śniadanie i plan – co dziś robimy?

– To co niuniusiu, próbujemy znowu Tarnicę, ale od Wołosatego? – pyta.
– Będzie padać.
– No coś ty? Kurczę. To co robimy?
– Podjedziemy do Sanoka. Mają podobno jeden z piękniejszych skansenów w kraju!
– O, super! Jedziemy. Jaka tam będzie pogoda?
– No właśnie słonecznikowo!

Wizyta w Sanoku to nie tylko spędzenie wolnego czasu. To również przygotowanie przed wypadek na szlak w stronę Sianek.
O Bieszczadach mówi się, jako o miejscu dzikim, niedostępnym, leżącym gdzieś za horyzontem, gdzie cywilizacja uciekła.

Miejscem odpoczynku, ładowania akumulatorów i refleksją nad dotychczasowym życiem. Tymczasem kiedyś tak nie było. Była to kraina pełna ludzi różnych wyznań i narodowości, kwitnącym regionem turystycznym i rolniczym.

Wizyta w sanockim skansenem jest idealną okazją by zobaczyć miejsca, których już nie ma. Wsie, zagrody, plebanie, synagogi, kościoły i cerkwie.

Dworki szlacheckie, ryneczki i ludzie, którzy tu mieszkali, kochali się, pracowali i bawili. To chcemy zobaczyć. By w trakcie wędrówki po szlaku nieistniejących miejsc mieć wyobrażenie, jak to wyglądało.

Jedziemy przez Wetlinę i Cisną. Jezu, jakie to teraz zatłoczone! Normalnie Krupówki, aż nie chce się wyjść z samochodu. Gwar, ścisk, bannery. Nawet słynna „Siekierezada” zasłonięta przez jakąś szmatę reklamową. Chyba jednak troszkę przesadzamy z tym psuciem krajobrazu. Niby chcemy odpocząć od wielkomiejskiego zgiełku i syfu, a nieświadomie ściągamy go wszędzie gdzie jesteśmy. Zapominamy o umiarze, powściągliwości. Nie potrafimy ograniczyć się i oczekujemy, że w miejscu odludnym będzie tak samo jak w wielkim mieście.

Nawigacja prowadzi nas idealnie. Przejeżdżamy przez miasto i docieramy do wezbranego Sanu, po którego drugiej stronie znajduje się skansen. Wysoki poziom rzeki najlepiej obrazuje efekt ostatnich deszczy.

Trafiamy na cholernie dziwny most. Żelazny, wąski, jakby tymczasowy. Okazuje, że przeprawa ta jest atrakcją samą w sobie. Jest to bowiem Most Białogórski wybudowany przez wojska inżynieryjne w 1977 roku. Budowa mostu zajęła raptem niecale 3 miesiące! Przy okazji okazuje się, że miejsce to związane jest z innym celem naszej przejażdżki, a mianowicie rodem Beksińskich, bowiem Stanisław Beksiński zaprojektował most wiszący znajdujący się tu poprzednio.

Wjeżdżamy na darmowy parking. Nie jest on duży i parkowanie przypomina polowanie na wolne miejsce. Mamy lekkie spięcie z warszawskim rurkocwaniakiem, ale udaje nam się zaparkować dosyć blisko wejścia. No i gut. Idziemy do kasy.

Zdjęcie ze zbiorów Muzeum Budownictwa Ludowego w Sanoku

Najpierw trochę historii. Mało kto wie, że samo pochodzenie słowa skansen oznacza „szaniec”, a idea tego typu parków pochodzi ze Skandynawii, a dokładnie ze Szwecji. Wszystko zawdzięczamy niejakiemu Arturowi Hazeliusowi, który pewnego dnia zdecydował się przenieść swój stylowy dom ze wsi Mora do Sztokholmu. Poszukiwania miejsca trały dosyć długo, aż Hazelius trafił na miejsce pełne okopów, szańców właśnie. I ten właśnie termin stał się podstawą dla tego typu muzeów.

W sumie nie widzieliśmy czego oczekiwać od sanockiego Muzeum Budownictwa Ludowego, bo tak brzmi pełna nazwa tego parku. Mieliśmy przecież za sobą wizytę w Sverresborg Trondelag Folk Museum, Norweskie Muzeum Ludowe leżące na półwyspie Bygdoy w Oslo, czy nasze przepiękne Muzeum Wsi Opolskiej w Opolu.

Tymczasem to, co zobaczyliśmy w Sanoku nie tylko przerosło nasze oczekiwania, ale przebija wspomniane skanseny. Oczywiście każde z nich odciska na zwiedzających piętno, jednak sanocki skansen jest po prostu… przepiękny!

Ośrodek ten powstał w 1958 roku i jest największym tego typu ośrodkiem w kraju zajmując 38 hektarów! To tak jakbyście wsadzili tam wrocławskie zoo, a i tak zostanie jeszcze pięć hektarów luzu. Znajdziecie tu również przeszło 30 tysięcy eksponatów.

Zróżnicowane położenie odpowiada mniej więcej ukształtowaniu Bieszczad, dzięki czemu możliwe było takie zaplanowane przestrzeni, by prezentowane grupy etniczne zamieszkujące te tereny były jak najwierniej zrekonstruowane. I udało się to doskonale!

Znajdziemy tu lokalizacje dla mieszkających w tym regionie Łemków, Bojków, Pogórzan i Dolinian. Ekspozycje są przemyślane i tworzą harmonijną całość. Znajdujące się tutaj zagrody, kościoły, czy cerkwie niemal w całości przenoszono z różnych regionów Bieszczad ratując je eksponaty przed zniszczeniem. Czasem trzeba było na nowo budować niektóre z budynków, jak na przykład z synagogą, która czeka na udostępnienie zwiedzającym. Ale po kolei, bo zaczynam wpadać w radosny chaos.

Tu wszystko oddycha historią i wszystko ma swój unikalny styl. I widać to już zanim przekroczysz bramy tego cudownego miejsca. Chcesz skosztować pysznych lokalnych pierogów lub proziaków? Proszę uprzejmie, zrobisz to w stylowej, oryginalnej restauracji, która jest niczym innym jak pochodzącym z 1732 roku spichlerzem z Rzeczycy.

Historia dopada cię również podczas zakupu biletów wstępu, bowiem kasa znajduje się w szlacheckim dworku Stupnickich, pochodzącym z połowy XIX- ego wieku. W środku znajdują się oprócz kasy sklep z pamiątkami, czyste toalety, a na ścianach zobaczysz mapę skansenu oraz fotograficzne ślady o dawnej przeszłości.

Pierwsze co rzuca się w oczy po wejściu na teren skansenu jest galicyjski rynek. Miejsce, które powstało stosunkowo niedawno (2011 rok) a wejście do niego jest darmowe. Rynek ten stanowi niejako uzupełnienie swego rodzaju luki etnograficznej. Nie jest to jednak wierne odtworzenie konkretnego miejsca, lecz oddanie ducha idei, czegoś co kiedyś funkcjonowało i ma stworzyć nastrój przed wejściem do właściwego skansenu.

26 stylizowanych budynków zbudowanych wokół wybrukowanego placu oddaje ducha historycznej Galicji. Odwiedzisz tu zegarmistrza w trakcie pracy, wypijesz smaczną kawę i tutejszego wypieku. Nadasz pocztówkę z przeszłości ze znajdującej się tu placówki pocztowej. Zobaczysz fryzjera, krawca i szewca w akcji. Być może trafisz na odbywające się tu targi. A wszystko po to, byś znalazł się w samym centrum miejsca, którego już nie ma. Byś poczuł ducha regionu.

I kiedy już nasycisz się tym rozkosznym gwarem, zrobisz sobie te milion fotek przed i w środku każdego budynku wchodzisz na teren skansenu. I… nie wiesz co powiedzieć.

Patrzysz na ten zjawiskowy kościół katolicki, który wydaje się wyjęty z jakichś historycznych albumów i po prostu musisz go obmacać, by przekonać się, że rzeczywiście istnieje.

A potem idziesz do strefy zamieszkałej przez Łemków i za głowę się łapiesz, bo to niemożliwe, że możesz znaleźć się w samym środku czegoś, czego nie ma! Te zabudowania gospodarskie. Chaty. Zdobione. Malowane w charakterystyczne wzory. Ta obłędna cerkiew ze swoim cudownym ikonostasem. Tego nie da się opisać.

I wtedy dociera do ciebie czym były Bieszczady. Zaczynasz je czuć, mieć świadomość, jakie toczyło się tu życie. Jak zróżnicowane, barwne, jak tu się wszystko mieszało. Siadasz na progu chaty i nie chcesz iść dalej.

Podchodzisz do tej starej jabłonki i zrywasz niewielkie jabłuszko. Smakujesz je. Sok spływa z ust. Czujesz ten cierpki smak i już wiesz, jaki smak miała tutejsza szarlotka.

Chodzisz między dziesiątkami snopów słomy, by podejść do wybitych w pniach uli. Już wiesz, czym jest bieszczadzki miód. Jeszcze nie wiesz jak smakuje, ale przecież za chwilę wrócisz do Ustrzyk Górnych, zatrzymasz się przy drodze i kupisz od baby słoik miodu.

Za chwilę przenosimy się w czasie, bo trafiamy do strefy naftowej. Jest to pamiątka po czasach, gdy w Bieszczadach wydobywano ropę. Przed oczyma stają mi obrazy z amerykańskich filmów o poszukiwaczach płynnego złota.

Tak, teraz zaczynamy czuć Bieszczady. Nie połoniny, nie odludzia czy szlaki. Bieszczady to właśnie takie miejsca jak te, które przemierzamy. Miejsca, których już nie ma. Owszem obserwowanie tych bezkresów ze szczytów gór jest przyjemne, ale przypomina oglądanie filmowej superprodukcji. Oglądasz z góry, niczym stwórca, zachwycasz się i ponownie wracasz, ale zapominasz. To wszystko jest takie powierzchowne. Bo obserwujesz z góry. Bo masz do czynienia ze swoim wyobrażeniem.
Już wiemy, co nas czeka w nieistniejącym Bukowcu. Zdajemy sobie sprawę, co spalono w Beniowej i czego świadkiem było rosnąca tam przeszło dwustuletnia lipa. Oczyma wyobraźni rysują nam się kadry zapomnianych Sianek.

Wizyta w Sanockim skansenie jest nie tylko jakąś formą spędzenia wolnego czasu. To przede wszystkim możliwość poczucia historii tego regionu. Wyobrażenia sobie obrzędów odbywających się w obrębie pozostałości po starej cerkwi, wejścia do spalonej chaty nieopodal Smereka, czy otarcia spoconego czoła po nieludzko ciężkiej pracy na polu naftowym.

Przed nami jeszcze tylko kawka, lemoniadka i pyszne ciacho w galicyjskiej kafejce i ruszamy dalej. W końcu przed nami Beksińscy.

Do muzeum poświęconym Beksińskim zdążyliśmy w ostatniej chwili. Nie jest daleko skansenu, bo znajduje się w sanockim zamku, ale rozumiecie – czas nie jest z gumy. Na szczęście zdążyliśmy i ruszyliśmy jak szaleni.

Przyznam, że nie jesteśmy jakimiś koneserami twórczości Beksińskiego, bo zainteresowanie nim przyszło dopiero po obejrzeniu filmu „Ostatnia rodzina”. To znaczy wiedzieliśmy kto jest kim i co robi oraz jakie jest znaczenie jego twórczości. Ale nie była to jakaś wiedza szczegółowa. No mieliśmy świadomość, że jest ktoś taki, ceniliśmy, szanowaliśmy. Ale żeby coś więcej? No nie. I dopiero film poruszył w nas ciekawość wobec tych ludzi.

Zobaczyliśmy więc galerię szkiców, obrazów, fotografii i montaży Zdzisława Beksińskiego, twórcy tyleż genialnego, co szurniętego. Zachwyciła nas zdolność łączenia nieprzystających do siebie elementów w jeden twór. Jego dbałość o szczegół, sposób wykonania, który w niektórych przypadkach zahaczał o trójwymiarowość. Niesamowite.

Do tego zrekonstruowany warszawski warsztat Zdzisława. Tak, to robi wrażenie. Świetny pomysł, świetne wykonanie.
A potem… Potem udaliśmy się na cmentarz. Odwiedzić grobowiec Beksińskich. I to było takie jakby dopełnienie. Chwila zadumy i powrót do Ustrzyk Górnych.

Sanok Warto. Naprawdę warto.

Przemek Saracen

Zdjęcia: autor

Autor

  • Przemysław Saracen

    Dziennikarz, pisarz i człowiek pracy najemnej. Autor książki "Dzikie historie: Norwegia". Założyciel i wydawca magazynu "Srebrny Kompas". Autor w serwisie "Posty.pl" oraz współpracownik lokalnego magazynu "Tu Lubin". Finalista polskiej edycji międzynarodowego konkurs scenariuszowego Hartley - Merill utworzonego przez Roberta Redforda. Wychowałem się w duchu Tony`ego Halika, małżeństwa Gucwińskich oraz komiksowych przygód Kajka i Kokosza i tarapatów, w jakie pakował się literacki wojak Szwejk. Lubię wszystko, co dobre i oryginalne. Czasem dobra rozmowa jest bardziej fascynująca, niż najbardziej wymyślny film.

    View all posts

 

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Więcej od Autora