Kiedy pływałem po czeskiej, a potem po niemieckiej stronie Łaby pomyślałem, że fajnie byłoby kiedyś zobaczyć źródło tej jednej z większych europejskich rzek. Ale kiedy w majowy weekend będąc kilkaset metrów od wymarzonego miejsca zapadłem się po pas w topniejący śnieg i znajdującą się pod nim breję mokradeł zastanowiłem się, czy to był na pewno dobry pomysł.
Źródło Łaby to jedna z atrakcji Karkonoszy. Dotarcie w to miejsce zasadniczo jest dosyć lekkie, łatwe i przyjemne, ale tylko latem, ewentualnie wczesną jesienią. Szerokie, wygodne i bezpieczne szlaki, drogowskazy i pogoda sprzyjają wyprawie do źródeł tej długiej na prawie 1200 kilometrów rzeki.
Jednak my oczywiście musieliśmy zrobić na odwrót i wybraliśmy się w podróż zaraz na początku maja. Pogoda nie była taka zła, w końcu wiosna, a ciepła lecz pochmurna aura sprzyjała wyprawie. W końcu śniegu być już nie powinno, a na zdjęciach wygląda to cudownie – pomyślałem.
Nie pomyślałem jednak, by sprawdzić, że to miejsce sprzyja załamaniom pogody i niejeden zawodowiec połamał sobie tam nie tylko zęby, ale stracił życie.
Tak było w drugiej połowie marca 1913 – ego roku, gdy podczas jednego z wyścigów narciarskich dwóch doświadczonych zawodników straciło życie. Właśnie na skutek załamania pogody, która początkowo ładna i słoneczna, zamieniła się w mroźne piekło. To wtedy Bohumil Hanc doznał hipotermii. Jego towarzysz Vaclav Vrbata ruszył mu na pomoc, lecz było już zbyt późno dla obydwu. Obaj zmarli, a pamięć o nich widoczna jest na szlaku, którym szliśmy.
Wróćmy do majowego wtorku, gdy wyruszając z Sobótki ustawiłem nawigację na Parking Nr 3 w Szpindlerowym Młynie, bo dokładnie tam zaczyna się najpiękniejszy szlak prowadzący do źródła Łaby.
Wybraliśmy pętlę. Zamierzaliśmy przejść dnem Doliny Łaby wzdłuż której będziemy szli od samego początku aż wieńczącego dolinę Wodospadu Łabskiego, zobaczyć z dołu spływające potoki, wodospady, ale przede wszystkim trasę, którą będziemy przemierzać z powrotem.
I powiem wam, że było pięknie, choć drogę należy podzielić na dwie części: fantastyczno – wiosenno – niemal letnią i drugą: piekielną – dającą w nogi i w dupę – śnieżno lawinową.
Z tego też powodu zalecamy zabrać z sobą termos pełen czegoś ciepłego, zapasowe skarpety, drugą parę butów, nakrycie głowy, termobieliznę, kurtkę i po dwie, trzy pożywne kanapki na głowę.
Zaczynamy na wspomnianym parkingu P3, który kosztuje 190 koron czeskich za cały dzień.
Kierujemy się centralnie w stronę wyciągu narciarskiego przechodząc przez mostek, po czym skręcamy w prawo i kierujemy się szlakiem niebieskim.
Nie szukajcie Łaby, ona już was znalazła i przez większość rajdu będzie waszym przewodnikiem. Kierujcie się jej nurtem, idźcie pod prąd, wsłuchujcie w jej zmieniający się rytm.
Towarzyszyć wam będą liczne kaskady niewielkie wodospady, soczysta, świerkowa zieleń i mokradła. Oraz świetnie przygotowane szlaki, które sprawiają, że do pewnego momentu można dojechać rowerem, czy dojść z wózkiem.
Co mi się podoba w tej trasie? Jest urozmaicona, ale jest to kontrast naprawdę mocny. Wiecie, to jest coś takiego, gdy w zimie nagle wchodzicie do ciepłego pomieszczenia. No jest nieprzyjemnie, prawda? Tak czasami jest tutaj. Latem pewnie jest tu inaczej i nie ma tego zderzenia – pewnie sprawdzimy to podczas letniego wypadu, ale teraz nie jest lekko.
Zresztą nieśmiało pokazujące się w pierwszej fazie rajdu placki śniegu dały nam przedsmak tego, co stanie się później. Majaczące w oddali surowe grzbiety oraz zarys okropnego jak potem się okazało schroniska działały na wyobraźnię.
Na razie pierwszym, krajoznawczym kontrastem były grzbiety górskie, które wyłoniły nam tym wyraźniej, im szybciej wychodziliśmy z leśnej gęstwiny. Widoki były niezwykłe. Ta surowość, biel śniegu, szarość skał i grani, które przez lat wykruszyły się tworząc niezwykłe konstrukcje przypominające kamienne stopnie, krzesła, stoły. Poczułem się, jakbym wrócił do Norwegii, choć to przecież inne góry.
Ogromne wrażenie sprawiły na nas roztopy, które łącząc się z dziesiątek, jeśli nie setek strużek tworzyły spadające kilkaset metrów w dół rzeki wody tworząc niezwykłe wzory. Jednym z nich był największy czeski wodospad, Wodospad Panczawski tworzący 150 – metrową strugę. Teraz podziwialiśmy go z dołu. A przecież jeszcze dziś przejdziemy praktycznie po nim, bo wydawało się, że wypływa spod stóp.
Ale póki co idziemy. Trzeba przyznać, że o ile Czesi nie mogą poszczycić się jakąś szczególną architekturą, estetyką, czy kuchnią – to mają świetnie opanowane usprawnienia na szlakach. To znaczy tak myślałem do momentu aż zapadłem się w tym cholernym śniegu, ale to już inna historia.
Na razie jesteśmy na etapie sprytnie zbudowanych kamiennych ścieżek, miejsc, dzięki którym podejście nie jest tak męczące.
Tak, ten element wyprawy, czyli marsz kotliną wzdłuż Łaby był najpiękniejszym elementem. Ogromne świerki, Łaba zmieniająca koryto, siłę, dźwięki, słońce, śnieg, roztopy, wodospady, przyroda wybudzająca się z zimowego snu, tak, to robiło ogromne wrażenie.
Aż doszliśmy do szczytu, na którym królowała Łabska Bouda, ogromny, betonowy komunistyczny kolos, który w momencie otwarcia, czyli w 1975 roku może i był na swój sposób nowoczesny, ale dziś jest to jakiś wbity w skałę potworek, z brzydoty którego zdawali sobie sprawę sami Czesi chcąc rozebrać tę budowę. Niestety zostało jak zostało i jeśli dotrzecie do tego miejsca, możecie tu zjeść, wypić, wysikać się, czy wynająć nocleg trochę wypasiony i mniej wypasiony. To znaczy taki, w myśl którego macie z sobą jakąś matę i śpiwór.
Co do jedzenia to lepiej byście mieli gotówkę, bo kartą tu nie zapłacicie. Chyba, że wybierzecie pieniądze ze znajdującego się tutaj bankomatu. Z tym, że kurs nie jest szczególnie korzystny.
Kiedy już odpoczęliśmy na zewnętrznym tarasie zdaliśmy sobie sprawę, co nas czeka. Śnieg. Dużo śniegu. Na tyle dużo, że ratrak odpuścił sobie odśnieżanie i stał zakopany gdzieś w wystających spod śniegu kosodrzewin. No masakra.
Rozejrzałem się dookoła, spojrzałem na świecący w nieodległości Słonecznik oraz schronisko przy Śnieżnych Kotłach i skonstatowałem, że nasz cel jest już blisko. Można by powiedzieć, że bardzo blisko. Co innego jednak teoria, a co innego praktyka. Teoria to było to, co widziałem w internecie: wygodna, szeroka trasa, dobrze oznaczona, prosta w obsłudze.
Tyle, że praktyka wskazuje mi coś zupełne innego: zimno, coraz większe zwały śniegu, żadnych oznakowań, ratrak po prostu jebnięty w zaspy, roztopy i grzęzawiska. No i jak tu iść?
Pół kilometra przed celem odpuściłem zdając sobie sprawę, że to bez sensu. Przecież źródło Łaby, ta symboliczna cembrowina, te 26 herbów miast, przez które przepływa rzeka jest po prostu pokryta śniegiem, który sięga mi po pas.
Skąd wiem, że po pas? Bo w pewnym momencie zapadłem się pod topniejącym od spodu cholerstwem.
Wiesz, fajnie jest dotrzeć do celu, ale też trzeba wiedzieć kiedy odpuścić. Zwłaszcza, gdy w butach chlupie, a pod śniegiem czekają na ciebie grzęzawiska. Przecież zawsze możesz tu wrócić, gdy pogoda pozwoli na nieco więcej.
Dobra, jakoś to racjonalizuję, bo mimo wszystko żałuję, że nie udało się za pierwszym podejściem. Ale też prawda jest taka, że mogłem się bardziej przygotować.
Wróciliśmy więc, a raczej przedarliśmy się z powrotem do Łabskiej Boudy i czerwonym szlakiem ruszyliśmy trasą, którą obserwowaliśmy z dołu.
A lekko nie było. Śnieg, mokro, śnieg, mokro – w dowolnych kombinacjach.
Po drodze mijasz same piękne miejsca i podziwiasz obłędne widoki Łabskiej Doliny, z której dopiero co wyszedłeś. Aż w pewnym momencie spod stóp wypływa ten największy czeski wodospad, Wodospad Panczawski. I zdajesz sobie sprawę, że tylko dzięki temu, że szedłeś wzdłuż Łaby jesteś teraz w stanie docenić to miejsce.
Idąc dalej wznosimy się, co podczas słonecznej pogody jest wspaniałym spacerem, jednak teraz, w kopnym śniegu niekoniecznie. Mijam kopiec ku czci zmarłego Bohumila Hanca. W dalszej części tego szlaku mijamy bunkry poniemieckie. Zresztą na całej trasie jest ich trochę. Te lekkie ufortyfikowania znajdują się zresztą na początku naszego szlaku, ale tak po prawdzie nie jest to jakieś szczególne miejsce. Po prostu jest.
Większe wrażenie robi za to… przystanek autobusowy. Aha. To ja dyrdam tyle kilometrów, zapadam się w śniegu, przydeptuję język i odliczam do śmierci ze zmęczenia, by teraz wskoczyć w miejsce, do którego można dojechać autobusem? No fajnie.
I od tego miejsca wracamy już tą drogą. Czerwonym szlakiem. Mijamy Vrbatovą Chatę. Spacerek. Znajduję ledwie żywą jaszczurkę, która podłącza się do nas, bo przecież musi nabrać ciepła.
Mijamy miejscowość Horni Miseczky, z niego prowadzi trasa do Medviedina, szczytu górskiego, z którego widać przepiękny widok na Karkonosze i jego cudo, Śnieżkę. Można stąd dotrzeć kolejką narciarską do Szpindlerowego Młyna, można odpocząć, można zdrzemnąć się. Ale to nie dziś. Teraz chcemy po prostu zejść do Szpindlerowego Młyna. Kierując się drogowskazem mylimy drogę i zamiast po dwudziestu minutach trafiamy na dół dopiero po półtoragodzinie.
Po drodze trzy mega hot dogi i trzy mega kawy na Orlenie. Powiem wam, że cokolwiek będziemy myśleć o tej firmie, to fajnie widzieć, że sieć z twojego kraju wchodzi na obce rynki.
No dobrze, jak było? Do połowy cudownie. Od Łabskiej Boudy ciężko, ale też fajnie. To były jakby dwie różne wyprawy ogarnięte w jedną. Wiemy, że wrócimy tu, gdy słonko wróci na dobre, a śnieg spłynie.