Nie ma co, złapałem kajakowego bakcyla. Tym razem ruszyłem nurtem Łaby. Rzeki raz spokojnej, raz pełnej wirów i niebezpiecznych porywów. Trzeba było uważać na mijające się parowce, ale znalazł się czas na beztroską labę (sic!) i podziwianie atrakcji, które dotychczas znałem zupełnie z innej perspektywy.
Dziękujemy, że nas czytasz! Będziemy ogromnie wdzięczni, jeśli zdecydujesz się wesprzeć Srebrny Kompas na Zrzutce! Dziękujemy!
Kajakowanie Łabą była wisienką na Saksońskim torcie. Tym razem postanowiłem zobaczyć wyjątkowe miejsca z perspektywy rzeki.
Samochód zaparkowałem na darmowym publicznym parkingu koło przystanku kolejowego w Bad Schandau, jednak zanim to nastąpiło trzeba było na parę minut dotrzeć na brzeg rzeki, napompować kajak, zostawić go w tym miejscu, szybko obrócić na parking i biegusiem wrócić nad wodę.
Miejsce, z którego startowaliśmy było również dosyć popularnym miejscem dla rodzinnych spływów pontonowych. Tyle, że dziś dzień zapowiadał się różnie. Głównie ze względu na pogodę, która jeśli coś zapowiadała, to na pewno nie słoneczne popołudnie.
Było chłodnawo, a niebo zasnute były szaroburymi chmurami. Jednak bądźmy szczerzy, jeśli chcesz przeżyć coś wyjątkowego, taka pogoda nie stanowi żadnej przeszkody.
Parę dni wcześniej mieliśmy do czynienia z wielką ulewą. Widać było to na Łabie, która była wzburzona, ciemna, wartka i niosąca. Postanowiliśmy jednak zaryzykować zwłaszcza, że już wiemy, czego się po sobie spodziewać.
Rok wcześniej wypróbowaliśmy naszego pneumatycznego Itiwita 3, o którym możecie przeczytać w TYM miejscu. Pierwszy rejs kajakiem odbył się w ubiegłym roku na bieszczadzkiej Solinie.
To tam stwierdziliśmy, że nasze nowe hobby staje się powoli pasją i od tamtego czasu przy każdym wypadzie towarzyszył nam spakowany kajak.
Wiem, powiecie, że mocowanie się z rzeką podczas gdy zaczynało się nad zalewem to zupełnie coś innego. I macie rację! W międzyczasie spróbowaliśmy się między innymi z Odrą, którą kilka razy przemierzyliśmy, a oglądanie Ostrowa Tumskiego oraz historycznym obiektów Wrocławia z perspektywy rzeki jest niesamowite i polecamy to każdemu!
Dziś zamierzamy obejrzeć niezdobyty Koenigstein, czy charakterystyczną górę Lilientstein, a nade wszystko zadrzeć głowy i ujrzeć niesamowity Bastei. A dokąd dopłyniemy to się zobaczy, na ile pozwolą nam siły i odległość do najbliższego dworca kolejowego.
Ruszamy więc. Szybko łapiemy rytm i zdecydowanie wyprzedzamy innych miłośników sportów wodnych. Od czasu do czasu wymieniamy uśmiechy i przyjazne gesty z pasażerami parostatków, które krążą po Łabie. Bardzo fajne doświadczenie, które przypomina nam o tym, że fale wzburzone jednocześnie przez dwa płynące na siebie statki potrafią dać nam w kość.
Płyniemy więc. Wzdłuż Łaby widoczne przyjazne rowerzystom ścieżki rowerowe. Oprócz tego zatłoczone pola namiotowe i kempingowe.
Widzimy w końcu naszą niedawną gwiazdę, Lilienstein! A za chwilę Konigstein, które z poziomu Łaby wygląda jeszcze bardziej okazale.
Mijamy je płynąc zakolami rzeki. Przestajemy się spieszyć, rzeka nas niesie, a my niesieni prądem odpoczywamy. Witamy się z płynącymi niedaleko w pontonach rodzinami, które zaczynają nas wyprzedzać. No kurczę, przecież nie o to chodziło! Obudził się w nas duch ambitnej rywalizacji i po chwili dzięki zdecydowanym i rytmicznym ruchom wiosłem zostawiamy daleko w tyle fanów pontonów.
Zbliżamy się do kolejnego zakola. To Kurort Rathen, w którym dopiero co jedliśmy pysznego fiszdoga, takiego na wschodnioniemiecką modłę, bo w ciepłej podłużnej bułce włożono wspaniale świeżego śledziowego fileta dodając do niego surówkę ze szczątków siekanej cebulki, plasterka korniszona oraz ździebka ogóreczka świeżego. I choć wyglądało to dosyć biednie, było przepyszne. Podobnie jak niedawno skonsumowany rybny burger na ulicach Drezna.
Kurort Rathen to taki trochę cyrk na kółkach zahaczający o tandetę. Nie da się brać tego wszystkiego na poważnie. No bo jak patrzeć z podziwem na piaskowcowe szczyty u stóp których znajduje się tandetnie odbudowany zamek, jakieś kramy rodem z polskobiałoruskiego pogranicza, coś na kształt wesołego miasteczka oraz… przeprawę promową, która o mało co nie zakończyła naszego lotu.
Promy płynęły jak to się mówi „po linie”, którą trzeba było cudem omijać w zależności od tego, jak płynęły wypełnione do granic możliwości pojazdy. Do tego należy dodać nakładające się parostatki, a to już przestało być beztroskie, jak dotychczas nam się wydawało.
Na szczęście udało nam się w miarę szybko pokonać ten odcinek i wkrótce z podziwem patrzyliśmy na most Bastei, o którym pisaliśmy wam TUTAJ.
Szybka przerwa na siku i płyniemy dalej. Trafiliśmy do jakiejś zaczarowanej miejscowości, w której chciałoby się mieszkać i nie wyjeżdżać z niej, choć mieliśmy świadomość, że zanudzilibyśmy się w niej na śmierć. No nieważne, nie pamiętam tej ukrytej w lesie mieściny wypoczynkowej, ale jest ona malownicza, urocza i pełna oddechu. Jest tu również ostatni przystanek dla tych, którzy korzystali z pontonowych spływów Łabą.
Jednak my ruszamy dalej. Jak szaleć to szaleć, choć niebo pokazuje nam, że nie powinniśmy za bardzo ryzykować. Decydujemy więc, że lądujemy w Pirnie, choć przyznam Wam, że początkowo naprawdę myśleliśmy o Dreźnie!
Tutaj Łaba wyludnia się. Okolica przypomina jakieś amerykańskie kresy. Jest leniwie. Rzeka przestała się gdziekolwiek śpieszyć, a pasące się przy brzegu kozy patrzą na nas, jak na jakichś dziwaków.
Aż w końcu wpływamy do Pirny. Witają nas utworzone przez człowieka zbocza porośnięte winogronami oraz słynny zamek o wstydliwej historii. Ale o tym kiedyś indziej, gdy opowiemy o naszej szybkiej kawie i serniku w mieście Canaletta, bo w Pirnie mieszkał ten wybitny malarz.
No dobrze, ale gdzie by tu zacumować zwłaszcza, że woda od jakiegoś czasu zrobiły się jakoś taka porywista. Na szczęście znaleźliśmy fajny pomost, na którym udało nam się i zacumować, i rozpakować i spakować kajak do plecaka.
A potem już tylko na dworzec i droga pociągiem do Bad Schandau. Szybko, ciepło, bezpiecznie i czysto i miło. No i koniecznie w maseczkach, bo to jednak pandemia. Po drodze rozpadało się, a zatem dobrze, że nie kontynuowaliśmy wypadu do Drezna.
Powiem tak: jeśli zamierzacie kupić pneumatyczny kajak nawet nie zastanawiajcie się. To taki bajer, który zwraca wam się już podczas pierwszego pływania. To taka frajda, taka fascynacja, takie odkrywanie nowych miejsc i zupełnie nowym wymiar tego, co widziało się wcześniej, że głowa mała!
Było po prostu pięknie i nawet nie czuliśmy zmęczenia!