„Wojna łowców nagród” to współczesna esensja Disneya. Drapieżna, eksploatująca do cna wszystkie znane nam dotychczas wątki, znakomicie udającą napięcie akcję tylko po to, by wrócić do punktu wyjścia, który doskonale znamy od lat. Wszystko bez wyrazu, napięcia i jakiegokolwiek zainteresowania losami głównych bohaterów, bo przecież i tak wiemy jak skończą.
Dziękujemy, że nas czytasz! Będziemy ogromnie wdzięczni, jeśli zdecydujesz się wesprzeć Srebrny Kompas na Zrzutce! Dziękujemy!
Ok. Dlatego nazywamy to dramaturgią, gdyż mimo iż znamy losy bohaterów jednej z najbardziej popularnych sag popkulturalnych świata, z zapartym tchem chcemy śledzić ich losy, drżąc o ich życie. I ok W końcu to sztuka stworzyć dzieło, które pozwoli nam zapomnieć o tym, co doskonale znamy od kilkudziesięciu lat. Tyle, że trzeba być artystą i wizjonerem, by sprzedać nam coś takiego.
Tym razem Disney przemyślnie ukrył się za plecami wyrobników Marvela, którzy mają sztancę na każdą okazję. W końcu od lat robią ten swój cały świat rozwadniając go do granic możliwości i czasami doprowadzając do jego apogeum poprzez zebranie wszystkiego co się da i pod tytułem „Avengers”.
I tak jest w przypadku „Wojny łowców nagród”.
Przyznam, że punkt wyjścia jest całkiem sprytny, gdyż dotyczy wydawałoby się marginalnego wątku znanego z filmu „Imperium Kontratakuje”, kiedy Boba Fett transportuje zamrożonego w karbonicie Hana Solo do pałacu Jabby. Oczywiście przyjaciela Hana ruszają w pomoc przyjacielowi, a tego efekt ujrzymy w „Powrocie Jedi”.
Natomiast komiks wykorzystuje to, co mogłoby się wydarzyć pomiędzy. Okazuje się więc, zamrożony Han zostaje wykradziony, Boba Fett rusza w pościg, zamrożonego przemytnika wykorzystuje znany m.in. z filmu „Solo” Szkarłatny Świt pod wodzą ukochanej przez bohatera Kiry, do tego mamy całe armie oficjalne i te podziemne, we wszystko wtrąca się Vader, Huttowie oraz kultowi bohaterowie klasycznej trylogii, z Lukiem na czele plus iluśtam bohaterów mniej i bardziej znanych z innych komiksów wyciskających soki z „Gwiezdnych Wojen”.
I jak to ciasto smakuje? Za dużo w nim rodzynków. W ogóle wszystkiego jest zbyt dużo. Począwszy od formy komiksu. Osobiście jestem przywiązany do spójnej szaty graficznej, która prowadzi mnie przez akcję bez poczucia dezorientacji. Niestety otrzymałem rysowane przez różnych wyrobników rozdziały pokazujące odrębne szkoły rysowania. No nie lubię tego.
Widać, że ten komiks został stworzony na ramie „Avengers” – a zatem tworzymy event, na który ściągamy wszystko i wszystkich, których do tej pory poznaliśmy. Zawiązujemy sojusze, tworzymy podziały, wprowadzamy marginalne postaci, odrębne cywilizacje i przestępcze kartele chcące zastąpić dotychczasowych lordów. Dzięki temu można brnąć w nieskończoność.
Nie jest to zły komiks, bo jednak da się to czytać, oglądać i czasem z lekkim uniesieniem brwi docenić próby twórców tego produktu. Niemniej widać, że jest to kolejny tytuł, który ma tworzyć podglebie pod przyszłe produkcje Disney+ oraz nowe atrakcje w Disneylandzie.
Z drugiej strony każde pokolenie chce mieć swój fun i swoich bohaterów. Niezależnie jak bardzo zrecyklingowanych. Dlatego też na nowo poznajemy Luke`a Skywalkera, a Boba Fett zaczyna być jednym z najbardziej złożonych postaci nowych Gwiezdnych Wojen, które definitywnie odchodzą od tego, o czym były: pokoleniowej historii rodziny Skywalkerów.
Mamy po prostu inne czasy, inną publiczność, innych twórców, którzy próbują znaleźć nowe miejsce dla „Gwiezdnych Wojen” i nie zdziwię się, gdy cykl zacznie podążać ścieżką wydeptaną przez „Strażników Galaktyki” oraz wykorzystywać porzucone pomysły wyrobników Marvela.
No dobrze, podsumujmy. „Wojna łowców nagród” to niespójny stylistycznie tytuł wykorzystujący ideę „Avengers”. Jest niby dynamicznie, wybuchowo, a bohaterowie stają przed coraz to nowymi zagrożeniami. Zbyt dużo gadają i tak naprawdę przewracają się o własne nogi.
Ten komiks to po prostu jeden z wielu tytułów, które akurat zostały wydane pod szyldem „Gwiezdne Wojny”, z którymi zbyt wiele to nie ma wspólnego. To coś jak z netflixowym serialem „Kajko i Kokosz”, który wykorzystując kultowy tytuł i ukochane postacie zbyt wiele ze światem stworzonym przez Janusza Christę nie ma zbyt wiele wspólnego.
„Gwiezdne Wojny” maszerują przed siebie w nieznanym przez jego kierowników kierunku. Może kiedyś będzie w tym jakaś myśl, ale jeszcze nie teraz. Długo nie.