Nikt mi nie wmówi, że nie da się urządzić grilla w środku zimy. W dodatku z szaszłykiem w roli głównej wspomaganym piekarnikiem włączonym na czarną godzinę, ale nie uprzedzajmy faktów, że tak polecę Wołoszańskim.
Generalnie wszystko zaczyna się od czapy, znienacka, no po prostu sacre ble i donerweter. Kompletnie zaskoczony znalazłem w bagażniku grill jednorazowy, z którym natychmiast trzeba było coś zrobić. No wiecie; to małe pudełko aluminiowe z kratką i koksem w środku, plus cośtam do skutecznego zapłonu.
Decyzja zatem podjęta. Robimy wieczorem grilla! Gdzie? Na balkonie, to przecież oczywiste. Że chałupa będzie odymiona? Eeeee tam. Gdyby ludzie bali się wyzwań, nie powstałby samolot, samochód, czy niezatapialny Tytanik.
Teraz już rozumiecie mój zuchwały tok myślenia, tak? No, to fajnie.
Trzeba jeszcze tylko pomyśleć, co upiec. Hmmm. Mamy karkówkę, no tak. Zatem:
- kroimy mięso w kostkę; wielkość zależy od ciebie
- odkładamy karkówkę upewniając się, że pies jej nie sięgnie
- siekamy czosnek, ale nie to drobne chińskie gówno, które większość z was kupuje tylko dlatego, bo jest tańsze o 0,000458732 zł od dobrego, grubego, intensywnego polskiego czosnku
- sięgamy do szafki z przyprawiamy i szykujemy zalewę na mięso: sól, pieprz, pieprz ziołowy, przyprawa do gyrosa, może być ODROBINA rozmarynu
- rzecz jasna wsypujemy tę mieszankę do naczynia, następnie wlewamy tam olej, wrzucamy zsiekany czosnek i mieszamy
- wrzucamy skrojoną karkówkę, owijamy folią, czy co tam mamy pod ręką i wrzucamy do lodówki, niech się przeżre przez dobę
(w moim przypadku sprawa wygląda tak, że jedynym ograniczeniem jest fantazja; nigdy nie trzymam się zasad i może dlatego natarłem kiedyś szynkę przyprawą do kurczaka)
Następnego dnia trzeba zjeść normalny obiad, bo przecież wiadomo, że nie wiadomo jak wyjdą szaszłyki, prawda.
Gdy zapada wieczór, możemy brać się za danie główne. Wyjmuję więc mięso i patrzę refleksyjnie w lodówkę, co też można nadziać na patyczek.
Przygotowujemy cebulę, pieczarkę, pora, paprykę. Nadziewamy na przemian z mięsem, posypujemy dowolnie wybranymi przyprawami, po czym idziemy męczyć się z rozpalaniem grilla. Wiem, że kolejność powinna być odwrotna, no ale cóż, czasu nie cofnę.
Kiedy już na balkonie wydawałoby się, że wszystko jest ok, rzucam szaszłyki na ruszt.
Hmmm… jakby tu powiedzieć… No nikt nie jest doskonały, prawda, i niekoniecznie w takich warunkach przyrządzone szaszłyki wytrzymują próbę ognia. Czasem sytuacja wygląda w ten sposób, że szaszłyk z grilla przypomina wędzenie z grilla.
Wtedy z pomocną dłonią przychodzi ukochana, która odpala kuchenkę i po uzyskaniu odpowiedniej temperatury w piecu wrzuca uprzednio uwędzone szaszłyki do piekła, pardon – pieca.
Po niecałej pół godzinie wyjmujemy szaszłyki na talerzyki i zajadamy się w cieple domowej kuchni.
W międzyczasie intensywnie myślimy, jak pozbyć się pogrillowego dymu, który rozlazł się po całym mieszkaniu.
Smacznego Państwu!