Sirevag Kystfort. Hitlerowska twierdza wykuta w skale, którą trzeba zobaczyć!

II wojna światowa odcisnęła dziwne piętno na tym kraju. Mimo, iż nie było tu jakichś spektakularnych bitew na miarę europejskich działań militarnych norweskie wybrzeże usiane jest pamiątkami tamtego ponurego okresu.

Kiedy postanowiliśmy pojeździć Nordsjovegen nie przypuszczaliśmy, że praktycznie cała trasa usiana jest pozostałościami hitlerowskich fortyfikacji, budowli obronnych i tym podobnych reliktów przeszłości.

My zaplanowaliśmy wizytę w Sirevag Kystfort, a dokładniej Vedafjellet, na którego szczycie,  Niemcy wybudowali wykutą w skale fortecę. Prace budowlane rozpoczęły się w 1942 roku, a siłą roboczą stanowili polscy i rosyjscy jeńcy.

Z jednej strony Morze Północne, piaszczyste, białe plaże, pola namiotowe i nieodłączne owce – a z drugiej posępne, obłe góry robiące niesamowite wrażenie. 

Twierdza miała 5 8,8 cm dział przeciwlotniczych rosyjskiego pochodzenia, 20 mm dział przeciwlotniczych i 5,0 cm dział przeciwczołgowych. 

Zanim wyruszysz w drogę upewnij się, że do plecaka trafią:

Zakładam, że dysponujesz nawigacją samochodową, ale nie opieraj się głównie według niech. Dużo pomaga oznakowanie drogi, bo przed tobą trochę dezorientujące rozjazdy i drogi pozornie prowadzące w złym kierunku. Dlatego kieruj się znakami drogowymi. Są naprawdę przydatne. Wejście i zwiedzanie jest darmowe.

Wjeżdżając na obszerny parking zaparkowaliśmy przed tablicą informacyjną, która zawierała wszystko, co powinniśmy wiedzieć co nas czeka w ciągu najbliższych pół godziny, bo tyle trwa spacer pod górę z parkingu do miejsca docelowego.

Upewniliśmy, że zabraliśmy wszystko co niezbędne i heja, w drogę! 

Wchodzimy w zagajnik, przez który prowadzi nas drewniana ścieżka. Po chwili pojawiają się skały. Ruszamy szlakiem po przygotowanych przez gospodarzy tego terenu stopniach, by po niespełna pół godzinie dotrzeć do pierwszych obiektów.

Pogoda specjalnie dobra nie była. Wiatr, zbliżający się deszcz w połączeniu z widokiem wszechobecnych skał robiły dosyć ponure wrażenie, dzięki czemu mogliśmy się wczuć w klimat panujący tu kilkadziesiąt lat temu.

Dotarliśmy. Widzimy pierwszy budynek betonowy, na którym odcisnęły się dechy szalunkowe. Brak dachu. Przed budynkiem i w ogóle przed wejściem w poszczególne miejsca ustawione są proste mapki informujące gdzie i co się znajdowało. Ale generalnie nie ma jakiegoś specjalnego oznaczenia, zabezpieczeń i udogodnień. Zwiedzasz na własne ryzyko. Ale skoro zaliczyłeś Preikestolen, czy Kjeragbolten, to twierdza nie stanowi pod tym względem problemu, prawda?

Niedoświadczonych proszę o kierowanie się zdrowym rozsądkiem, rozwagą, ostrożnością i używaniem mocnego światła latarki.

No dobra, minęliśmy ruiny pierwszego budynku, bo powiedzmy sobie szczerze – nie takie ruiny w Polsce widzieliśmy, wystarczy przypomnieć sobie pierwszą lepszą wieś. Zbliżamy się do skały. W niej wykute wejście. Wchodzimy.

Kurczę, ciemno, mokro, gdzieś w oddali migocze jakiś płomyk, co nadaje temu miejsca jeszcze bardziej niesamowite wrażenie i prowokuje do głupawych zabobonów pokroju błądząca dusza hitlerowca. Włączamy czołówkę i wiemy wszystko. Tubylcy lubią spędzać tu czas – od czasu do czasu ślady jakiegoś ogniska, świeczki, graffiti na ścianach.

Ale przede wszystkim te wykute i wystrzelone w skale korytarze. Długie, kręte, rozchodzące się w różnych kierunkach. Przechodzące w coś w rodzaju klatek schodowych prowadzących do stanowisk dział i armat.

Po drodze zastanawiamy się, jak w tym nieprzyjaznym nawet zwierzętom miejscu żyli ludzie. Ciemno, zimno, jedzenie pewnie nic nie warte, ciągle mokro. No okropieństwo.

Idziemy dalej, aż w tunelach pojawia się woda. No super. Ale próbujemy iść dalej i na głos chwalimy się wzajemnie, jak bardzo dobre buty kupiliśmy. Niestety okazało się, że niektóre z korytarzy były zbyt zalane. 

I znowu wyobrażamy sobie zaskoczonych żołnierzy, których zalewa woda. No dobra, to hitlerowcy, którym się należało, ale rozumiecie – wyobraźnia różnie działa na człowieka.

Latem 1943 r. obiekt został ukończony, a cztery działa 8,8 cm umieszczono w „kwadracie” na szczycie Vedafjellet. Były to rosyjskie działa przeciwlotnicze, których zasięg wynosił 15 km. Sterowano nimi elektrycznie wprost z punktu dowodzenia, dzięki czemu bateria mogła oddać nawet 60 strzałów na minutę.

No w każdym razie dotarliśmy do kolejnego miejsca znajdującego się na szczycie wzgórza. Ten betonowy obiekt wygląda jak kapelusz grzyba i był punktem dowodzenia. Kiedy wyszliśmy na zewnątrz mogliśmy docenić jak bardzo pomysłowo konstruktorzy wtopili ten obcy element w naturalne otoczenie.

Widok z tego miejsca mówi wszystko i już wiadomo, dlaczego hitlerowcy postanowili z tego miejsca panować nad ruchem morskim oraz lądowym. Stąd widzisz wszystko jak na dłoni: zbliżające i oddalające się statki każdego typu. Okolicę, która nie stanowi dla ciebie tajemnic, by widzisz wszystko co się w niej dzieje. Okoliczne plaże, w tym plaża Brusand, na której wydmach pochowano w czasie wojny dziesięciu Polaków. 

Patrząc z góry zaczynasz rozumieć, że to zamienienie niemal całego wybrzeża ciągnącego się praktycznie przez cały Rogaland miało na celu uniknięcie ataku aliantów. Stąd te stacje radarowe i nasłuchowe, przybrzeżne punkty artyleryjskie, ustawiane konstrukcji betonowych mających uniemożliwić wjazd ciężkich maszyn. 

Zwiedzenie całości zajęło nam jakieś dwie i pół godziny. Bez pośpiechu, na spokojnie. Posiedzieliśmy na szczycie “grzyba” dowodzenia, obserwowaliśmy wzburzone morze i fale rozbijające się o napierające na nie statki. Oczyma wyobraźni obserwowaliśmy potyczki morskie i lądowe. 

 

A ponieważ kawa już się skończyła, a po prowiancie nie zostało nawet śladu ruszyliśmy w powrotną drogę. 

Minęliśmy wszędobylskie owce, długim i tęsknym spojrzeniem ogarnęliśmy przepięknie surową okolicę i ruszyliśmy z powrotem.

Przemek Saracen

Przemysław Saracen
Przemysław Saracen
Dziennikarz, pisarz i człowiek pracy najemnej. Autor książki "Dzikie historie: Norwegia". Założyciel i wydawca magazynu "Srebrny Kompas". Autor w serwisie "Posty.pl" oraz współpracownik lokalnego magazynu "Tu Lubin". Finalista polskiej edycji międzynarodowego konkurs scenariuszowego Hartley - Merill utworzonego przez Roberta Redforda. Wychowałem się w duchu Tony`ego Halika, małżeństwa Gucwińskich oraz komiksowych przygód Kajka i Kokosza i tarapatów, w jakie pakował się literacki wojak Szwejk. Lubię wszystko, co dobre i oryginalne. Czasem dobra rozmowa jest bardziej fascynująca, niż najbardziej wymyślny film.

1 KOMENTARZ

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Udostępnij

Popularne