„Księga Boby Fetta”. Dokąd zmierzasz Disneyu i dlaczego mordujesz nam wspomnienia?

Kiedy Disney zapowiedział serial opowiadający o dalszych losach łowcy nagród Boby Fetta, wielu z nas, dorosłych oglądaczy „Gwiezdnych Wojen” łapało się za głowy. Co tym razem twórcy spieprzą. Jak widać wszystko. Mało tego – widać, że w tym temacie nie powiedzieli ostatniego słowa.

Najpierw wkurzyli Stwórcę, Georga Lucasa, który bardzo źle podejście Disneya do nowej trylogii. Co prawda potem wycofał się ze słów o „białych handlarzach niewolników”, ale każdy kinoman wie, że twórca Gwiezdnych Wojen rzadko się odzywa, a jeśli to zrobi, przekazuje jasny i precyzyjny komunikat.

No dobrze, od tego czasu minęło z siedem lat. Czy coś się zmieniło? No nie. Otrzymaliśmy najbardziej kuriozalne domknięcie jednej z najukochańszych sag filmowych miłośników kina na całym świecie.

Z braku pomysłu na to, co zrobić z najbardziej znanym logiem świata Disney zaczął sprzedawać nam opowieści „przy okazji”. I co się okazuje? Że najciekawszą z nich był niedoskonały „Łotr 1”, a mimo to pełen wagonów miłości wobec świata „Gwiezdnych Wojen”. Mało tego, w płynny, naturalny sposób wprowadził nas do klasycznej trylogii.

Potem był film o młodym Hanie Solo, na który ani nikt nie czekał, ani nikt nie lubił. A przecież mówimy o jednym z filarów, na których opierała się klasyczna trylogia! Po prostu pewne rzeczy powinny zostać niedopowiedziane.

Co tam było dalej to nawet nie wiem, bo średnio mnie to interesuje, a już w szczególności serial „Mandalorian”, który w moim odczuciu to nawet obok „Gwiezdnych Wojen” nie leżał.

Ale to, co Disney wyczynił niedawno przekracza wszystko. Mówimy bowiem o serialu „Księga Boby Fetta”. Opowieść o słynnym łowcy nagród bez łowcy nagród.

Nigdy nie rozumiałem fenomenu tej postaci. Nic nie mówił i jest debilem, bo kto normalny nosi zbroję, która nie chroni, no kto? Hana Solo dorwał tylko dlatego, że ustawił się w odpowiednim momencie obok Dartha Vadera, bo sam dostałby wpierdol. I w końcu skończył tam gdzie powinien, czyli w jelicie grubym pustynnego potwora Sarlacca.

Niestety w serialu widzimy, że Fett wydostaje się z wnętrzności kreatury, którą później zabija.

No dobrze, zacznijmy jakoś od początku. Po tym jak Fett o twarzy i ciele podstarzałego aktora, którego jedynym autem są nienaturalnie zrobione zęby ucieka Sarlaccowi z odbytu, widzimy wędrówkę naszego bohatera do obozu ludzi pustyni. Ci okazują się w gruncie rzeczy poczciwi, pełni kodeksu honorowego i tak naprawdę chuj wie czego.

Bo patrzysz z niedowierzaniem na co wyprawia się na monitorze i zastanawiasz cię, co tu jest grane? I co się dzieje, że za tym wszystkim stoi koleś, który rozpoczął modę na marvelki.

I wchodzi ten Boba Fett w towarzystwie jakieś lalki z „Ostrego dyżuru”, której imienia nie znam, bo tak naprawdę nie ma czym sobie pamięci zaprzątać, do pałacu Jabby. Zajmuje go i ogłasza się alfonsem Tattooine. Ot tak, bo mu się zachciało. I czeka na delegacje z całego świata, którego przedstawiciele złożą mu wyrazy czci oraz wręczą panu swemu dary.

Naprawdę, żałość bierze jak patrzy się na ten popis głupoty, naiwności kolesia, który jeszcze do niedawna miał być legendarnym łowcą nagród. Ale to wszystko nic, bo twórcy przechodzą samych siebie, gdy Fett rekrutuje swoją armię z jakiś nastoletnich niedojebów bardziej pasujących do jakiegoś równie niedojebanego tureckiego serialu. Może nawet bollywoodzkiego.

Jest nawet Rancor. Jest nawet Luke Skywalker, któremu pan od marvelków każe myśleć kategoriami Sith, nie Jedi tym samym dając dowód jak bardzo nie rozumie „Gwiezdnych Wojen”.

Jest nawet Mandalorianin i ta jego zielona małpka w kolczudze, która może ochroni przed scyzorykiem, ale nie strzałem z lasera.

Zresztą na siedmioodcinkowy serial o Bobie Fecie dwa są poświęcone Mandalorianinowi, więc jest w ogóle świetnie. No jest ten serial zrobiony z takiej kupy łajna, że aż zęby bolą. Co pan o od marvelków gdzieś tam usłyszał, że coś gdzieś kiedyś, to postanowił tu wcisnie.

Nie ma sensu, nie ma przyczyny, nie ma skutku, nie ma motywacji. Nie ma bohatera. Są jakieś dialogi prawdopodobnie wymyślone przez jakiś algorytm. Są losowo wybrane elementy świata „Gwiezdnych Wojen”.

Owszem, jest co oglądać, ale o tym, że Disney umie w efekty specjalne to przecież wiemy od zawsze. Mamy tu zatem fajną scenografię, fajne efekty specjalne, udźwiękowienie, ale umówmy się, to raczej śmierdzący nieboszczyk. Co prawda wypacykowany tak, by wyglądał w miarę ciekawie, ale to wciąż nieboszczyk. Na dodatek śmierdzący.

Naprawdę, zaklinam was – unikajcie tego serialu jak tylko się da.

KRYTERIA OCEN

* - słabiutko, oj słabiutko | ** - może być, bez tragedii | *** - całkiem dobrze | **** - bardzo dobrze | ***** - dzieło wybitne, niemal nie przyznawane

OCENIAM

Fabuła
Aktorstwo
Humor
Żenada
Wrażenia
Przemysław Saracen
Przemysław Saracen
Dziennikarz, pisarz i człowiek pracy najemnej. Autor książki "Dzikie historie: Norwegia". Założyciel i wydawca magazynu "Srebrny Kompas". Autor w serwisie "Posty.pl" oraz współpracownik lokalnego magazynu "Tu Lubin". Finalista polskiej edycji międzynarodowego konkurs scenariuszowego Hartley - Merill utworzonego przez Roberta Redforda. Wychowałem się w duchu Tony`ego Halika, małżeństwa Gucwińskich oraz komiksowych przygód Kajka i Kokosza i tarapatów, w jakie pakował się literacki wojak Szwejk. Lubię wszystko, co dobre i oryginalne. Czasem dobra rozmowa jest bardziej fascynująca, niż najbardziej wymyślny film.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Udostępnij

Popularne