Kjerag i Kjeragbolten. Obowiązkowy punkt na turystycznej mapie Norwegii!

Wjeżdżając na parking miej przygotowane 200 koron chyba, że chcesz płacić kartą. Terminal znajduje się na zewnątrz i wygląda jak parkomat. Obok, jakby zawieszone na skale Øygardstøl , centrum informacji turystycznej, restauracja i sklep z pamiątkami w jednym. 

Dziękujemy, że nas czytasz! Będziemy ogromnie wdzięczni, jeśli zdecydujesz się wesprzeć Srebrny Kompas na Zrzutce! Dziękujemy! 

A nad wszystkim czuwa gospodarz domu, czyli Henrik, ogromnie sympatyczny pracownik ośrodka. Zwykle biega po parkingu w odblaskowej kamizelce, pobiera opłaty, zasypuje cię toną anegdot. Ma na nosie takie zabawne okularki i nosi krótko przystrzyżoną brodę. Jest jedyny w swoim rodzaju i MUSISZ z nim porozmawiać. Kjerag bez Henrika to nie Kjerag. Jednym spojrzeniem, gestem, słowem potrafi tak ustawić ci dzień, że możesz zdobywać świat od ręki.

Nam też ustawił. Też byliśmy gotowi na podbój świata… Do czasu. I nie chodzi tu o pogodę, bo przyzwyczailiśmy się do jej kaprysów. Chodzi o wzniesienie otwierające szlak. Zadzieramy głowy i patrzymy na te ludziki wielkości paznokci, pnące się mozolnie przed siebie. Patrzymy na siebie zrezygnowani już na starcie. Chcieliśmy to mamy.

Widzimy, jak jedna z pan odpuszcza. Przyglądamy się jej i widzimy, że jej dyskotekowe botki uniemożliwiają wspinaczkę.

Na marginesie, wyprawa na Kjerag jest naturalnym sitem dla wszelkich samozwańczych zdobywców gór, biegających na codzień w laczkach, botkach i szpilkach.

Możesz rumakować, krzyczeć, robić echo, pić po drodze piwo oraz ślizgać się na swoich płaskich trampeczkach, a i tak w pewnym momencie Natura pokaże ci, gdzie jest twoje miejsce.

Aha, i nie zabierajcie drona, bowiem Kjerag do strefa wolna od tego dziadostwa.

A wystarczyło posłuchać znanemu nam z wyprawy na Preikestolen przewodnika DNT, który ostrzega, że na Kjerag trzeba się przygotować. Przy okazji dowiedzieliśmy się, jak prawidłowo wymawia się nazwę tego miejsca. Zawsze byłem przekonany, że należy mówić „sierag”. Posłuchajmy:

Ok, wiemy wszystko, tak? Ruszamy.

Podejście jest ciężkie. Naprawdę. Możesz mieć bóg wie jakie bieżniki, a i tak mniej więcej w połowie podejścia masz ochotę „umrzeć” i zawrócić. I nie pomagają zbytnio łańcuchy, których kurczowo się trzymasz, by kontynuować marsz. Jest ciężko i ch… Nie masz siły wydusić z siebie ani słowa, łeb ci rozsadza, a to dopiero początek.

Kiedy wchodzisz w końcu na górę MUSISZ po prostu odsapnąć. Idziesz w ciszy, aż rozpościera się przed tobą obraz, na który reagujesz dwojako, przy czym te odczucia występują jednocześnie. Zachwyt połączony z rezygnacją. Zachwyt bo oczywiście natura, staw, rzeczka z krystalicznie czystą wodą. Swoją drogą smaczną. Z prawej strony widoczne góry pod drugiej stronie fjordu. No pięknie to wygląda. I to drugie uczucie, bo widzisz którędy idą ci przed tobą.

Mimo oczywistego zmęczenia cieszy nas fakt, że wszystko jest takie naturalne. Chwali się, że DNT projektując tę trasę uniknął wszelkich ułatwień. Jedynym ich znakiem są łańcuchy usprawniające wyprawę. Cała reszta należy do ciebie.

 

Przyznam, że to często desperackie szukanie wnęk w skale, załamań, wybrzuszeń, na których można było oprzeć stopę to dobre rozwiązanie. Uczy cię szacunku do natury, wiesz, że w górach nie ma żartu i musisz być przygotowany na wszelkie niedogodności. Na własnej skórze przekonujesz się, że dobór odpowiednich butów to ani moda, ani fanaberia lecz konieczność. Nabywasz umiejętności chodzenia po górach. Uczysz się przewidywania. Albo kończysz jak pańcia w botkach.

Z niesmakiem przyznaję, że Norwegowie wyszli naprzeciw dziuniom i Sebkom. Zdecydowali się na udrożnienie części szlaków. Od paru lat robią to Szerpowie, którzy wyrabiają z kamieni coś na zasadzie naturalnych ścieżek i stopni. Może ma to swoje dobre strony, a przykład Preikestolen pokazuje, że w paru miejscach trzeba było jakoś ułatwić podejście ze względu na osoby starsze, ale Kjerag? Bosze, nie!

Miesiąc po pierwszej wyprawie na Kjerag ruszyłem tam kolejny raz i ze zgrozą zauważyłem helikoptery wiozące kamienie, z których Szerpowie wyrabiali schody. A na szlaku cieśle stawiali hyttkę. Nikomu potrzebną, bo ani w niej nie prześpisz się, ani nie zjesz. No doprawdy, czasem wypadałoby bardziej przemyśleć tego typu pomysły.

Na szczęście z żoną załapaliśmy się na wcześniejsze wejście na Kjerag. Upaćkaliśmy się i wylądowaliśmy dupskami w błocie, bo przecież i to w tym wszystkim chodzi. Złachać się, upocić, nawet skręcić kostkę, utytłać się i zakląć na czym świat stoi, a mimo to być szczęśliwym jak dziecko.

Wejście na Kjerag można podzielić na trzy strome etapy. Pomiędzy nimi znajdują się te kawałki, które pozwalają ci nabrać sił przed dalszą drogą.

Jak iść? Oczywiście można kierować się idącymi przed tobą łazikami. Można próbować na własną rękę, co dla nowicjuszy może być śmiertelnie niebezpiecznie. Najlepiej kierować się słynnymi czerwonymi literkami T. Znajdziesz je namalowane ręcznie na kamieniach, piramidkach, palikach. Nie idzie się zgubić. A jeśli wyda ci się, że zgubiłeś drogę przystań, zaczerpnij powietrza i uważnie rozejrzyj się wokół siebie, a dojrzyć kierunkowskaz. Możesz również wynająć licencjonowanego przewodnika, takiego jak Johan.

Kiedy dotrzesz do ostatniego etapu wspinaczki uważaj. To ten szeroki, płaski teren opadający w kierunku fjordu. Pamiętaj, że jesteś kilometr nad poziomem morza. Pogoda jest nieprzewidywalna, a wzrok lubi płatać figle. Dlatego przywiąż szczególną wagę do kierunkowskazów, bo możesz podejść zbyt blisko krawędzi, wpaść w szczelinę.

I kiedy wydaje ci się, że jesteś już na miejscu wchodzisz w taki maluśki wąwóz, z którego widzisz TO. Kjeragbolten. Słynny kamień zaklinowany między ścianami. Miejsce działające jak magnes. To tu przybywają tysiące. Wchodzą na głaz robiąc sobie fotografie w najbardziej wymyślny sposób. Niektórzy nawet wjeżdżają tam rowerem!

OBEJRZYJ FILM ŚMIAŁKA, KTÓRY WJECHAŁ NA SŁYNNY GŁAZ KJERAGBOLTEN!

Póki co trzeba pokonać wąwóz. Na szczęście pogoda poprawiła nam się na tyle, że było widać niebo. Co prawda wiatr nadal gonił chmury, ale już nie było tak źle. Była połowa lipca. A przed nami warstwa śniegu grubości trzech metrów. Musisz po nim wejść. Nie ma innej możliwości.

 

I jesteś. Patrzysz na ten głaz zastanawiając się skąd on spadł, że zaklinował się w tym akurat miejscu. Przecież on na dobrą sprawę nie miał skąd odstrzelić się, skąd spaść. Natura jest nieodgadniona. Dopiero po chwili zdajemy sobie sprawę, że to sprawka lądolodu, który po prostu przytargał tu naszego bohatera i zostawił na wieczną pamiątkę.

Jesteśmy. Patrzymy. A więc i tu nas dowiało. Nigdy nie pomyślelibyśmy, że w tak stosunkowo krótkim czasie uda nam się dotrzeć w miejsca, na które z rozrzewnieniem patrzyliśmy oglądając filmy, czytając gazety podróżnicze, słuchając audycji radiowych. Znowu przypominam sobie Tony`ego Halika- jego duch roztacza się nade mną.

Na szczęście nie ma wielu ludzi. Kładziemy się na glebie. Zimno, mokro, brudno. Mamy to gdzieś. Gdzieś tam w środku odzywają się pierwotne odruchy, dzięki którym cieszysz się prostymi, czynnościami, a przyjemność sprawia ci patrzenie na kawał skały.

„Patrz, patrz!” nagle krzyczy Ania. Co patrz, przecież widzę. „Ale co?” – pytam. „No patrz”„Przecież widzę, ale co?” – powtarzam. W końcu zauważam maleńkie sylwetki lecących spadochroniarzy. Uśmiecham się. Po lewej stronie jest ten wielki klif, z którego skaczą. Ze ściany leci w przepaść wodospad. Za miesiąc już go nie będzie. Wyschnie. Wróci, gdy pogoda się zepsuje. A póki co został zastąpiony kolejką za mięsem, przepraszam w kolejkę do kamienia. Znajdzie się tam nawet pewien hindus, który stanąwszy na kamieniu nagle zdaje sobie sprawę, że nie ma kto mu zrobić zdjęcie i rozpaczliwie wydziera się, by ktoś strzelił mu fotkę.

 

Czy weszliśmy na kamień? Nie. Zbyt duże ryzyko. Naprawdę trzeba zobaczyć, jakim ryzykiem jest wejście na ten głaz. A poza tym mam lęk wysokości. To znaczy, gdybym miał jakiś punkt zaczepienia, wtedy ok. nie ma problemu. Powiem Ci, że już jedną nogą stałem na głazie, gdy nieoczekiwanie coś dosłownie zamurowało mnie. Nie byłem w stanie wejść. To okropne uczucie, które poznałem dopiero tutaj. Zapewne spanikowałem. Żadne zdjęcie nie jest warte życia, prawda?

Kto się wspinał? Byli ludzie, którzy potraktowali to jako kolejną zabawę. Wejście nie stanowiło dla nich żadnego problemu, a zejście tym bardziej.

Zauważyłem Polaka, który wlazł na głaz i niemal siłą wciągnął tu swego może dziesięcioletniego syna. Można i tak. Byli i tacy, którzy siedzieli przykucnięci i przez dobrych kilka minut zastanawiali się, czy są w stanie wejść. A gdy weszli, na kilka sekund zwalczyli strach prezentując do obiektywu aparatu minę zdobywcy, by po zejściu kulić się ze strachu.

A jak wygląda samo wejście? Ano tak:

Byli też tacy jak ja. Chcieli, a nie byli w stanie. No bywa.

Jeśli już tam traficie nie zapomnijcie o wejściu na skałki powyżej Kjeragbolten. Jeśli tego nie zrobicie stracicie mnóstwo przyjemności. To taka sama sytuacja jak z Preikestolen. Gros ludzi wchodzi na samą półkę, ale do głowy im nie przyjdzie, że dopiero po wejściu na skałki ponad można patrzeć na Ambonę w całym jej pięknie.

Tak samo jest tutaj. Wchodząc na punkt widokowy Kjerag obserwujesz fantastyczną, dziką naturę. Jesteś w miejscu dotychczas znanym z filmów reklamowych i przyrodniczych. Trafiasz tam, gdzie czescy śmiałkowie postanowili pokonać przestrzeń między skałami w najlepiej znany sobie sposób.

Czas wracać. Woda wypita, prowiant zjedzony. Droga powrotna już nie wydaje się tak ciężka. Niemal spacerujemy napompowani wrażeniami. Wiemy już, że tu wrócimy. Tym razem zupełnie inną trasą. Ale o tym za kilka dobrych miesięcy.

I na koniec spotyka mnie niespodzianka. Pamiętacie, jak na zakończenie wpisu z wyprawy na Preikestolen pożegnałem was słowami: „Do zobaczenia na szlaku”?

Podczas drugiego wejścia na Kjerag poznałem urocze małżeństwo, Dorotę i Pawła ze Stavanger, którzy jak się okazało czytają naszego bloga! Świat jest mały. No i poczułem się, jakbym otrzymał Oscara.

Wracając zahaczyliśmy o restaurację, w której zjedliśmy pyszne ciasto popite równie smaczną kawą. Niestety, na pamiątkowy medal „Zdobyłem Kjerag” tylko popatrzyliśmy. Jeszcze nie zasłużyliśmy. Jeszcze.

 


Materiał powstał dzięki współpracy z serwisem TANIE LOTY.

_________________________________________________________________________________________________________________________________________

Przemysław Saracen
Przemysław Saracen
Dziennikarz, pisarz i publicysta, kreator opinii. Założyciel i wydawca magazynu "Srebrny Kompas". Autor w serwisie "Posty.pl" oraz współpracownik lokalnego magazynu "Tu Lubin". Finalista polskiej edycji międzynarodowego konkurs scenariuszowego Hartley - Merill utworzonego przez Roberta Redforda. Przewodniczący jury lokalnego festiwalu filmowców amatorów. Wychowałem się w duchu Tony`ego Halika, małżeństwa Gucwińskich oraz komiksowych przygód Kajka i Kokosza i tarapatów, w jakie pakował się literacki wojak Szwejk. Lubię wszystko, co dobre i oryginalne. Czasem dobra rozmowa jest bardziej fascynująca, niż najbardziej wymyślny film.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Udostępnij

Popularne

Najnowsze

Zobacz również
Powiązane

Dane są bezlitosne: Rolnicy idą na dno!

Na koniec trzeciego kwartału ub.r. w Krajowym Rejestrze Długów...

Zasiłek rodzinny i opiekuńczy dla zagranicznych pracowników w Norwegii.

W jakich sytuacjach przyznawany jest zasiłek rodzinny i opiekuńczy?Jeśli...