Noooo, z tym samochodem to jest ciekawa sprawa. Norwegowie kochają Amerykę. Jest to miłość bezwarunkowa, kopiująca niemal jeden do jednego rozwiązania techniczne, zachowania, patriotyzm. Kochają jak wariaci, co nie przeszkadza im kochać własnego kraju. Niemniej obowiązkowym obuwiem jest Nike, okularami Ray Bany, gadają przez iPhony, no i każdy mówi po angielsku. No ale co tam, co tam, skoro wszystko blednie przy miłości do amerykańskich pojazdów.
To chyba już element norweskiej kultury. Praktycznie każde miasto, miasteczko organizuje zloty kowbojskich aut, a 4 lipca to jakby przenosiny w miejscu i w czasie. Człowiek nawet nie zdaje sobie sprawy ile jankeskich pojazdów jeździ po Norwegii. No mnóstwo. Wystarczy poczekać, aż rozpocznie się sezon letni, by z garaży wyjechały w trasę cuda i cudeńka na kółkach. W każdym większym lub mniejszym mieście znajdziesz klub fanów amerykańskiej motoryzacji.
Medal ma również drugą stronę. Norweg, z którym pracowałem (przy okazji zagorzały fan death metalu oraz czuły ojciec i niezwykle sympatyczny i spokojny człowiek) mówił mi, że ściągnięcie z USA rama oraz jego przerobienie kosztowało go mniej, niż musiałby wydać na zakup nowego auta w ojczystym kraju. To fakt. Ceny samochodów, wyrobów nikotynowych i alkoholu są w Norwegii absurdalne.
Wróćmy do miłości motoryzacyjnej Norwegów. Normą jest, że w ciepłe dni oraz jasne ciepłe noce królują tu masywne chevrolety, niemalże prezydenckie limuzyny, powodujące opad szczęki firebirdy, czy rekonstruowane stareńkie fordy o smoczych ramach nie wspominając.
To prawda, mają odpal na punkcie aut amerykanskich. Szkoda, ze skonczyl sie sezon