Bieszczady. To chyba jedyne miejsce w Polsce, gdzie można poczuć, czym kiedyś Polska była. Cudowna, wirująca tysiącem odcieni złota, czerwieni i brązów “złota polska jesień”.
W życiu nie słyszałem takiej chmary śpiewającego ptactwa. Z rozkoszą wychlapałem się w Wołosatym, ale wcześniej piłem z niego, jakby ktoś spuścił mnie ze smyczy. Drzewa, drzewiska, drzewiszcze. Jak z jakiejś krainy.
Albo carynki, z których rzadko bo rzadko, ale uda się zauważyć niedźwiedzia. A czasem to i rysia, ale musiałbyś skradać się i zadzierać głowę wysoko, w korony drzew. Tam odpoczywają.
Lasy pełne zwierza, jagód, grzybów. Słońce, bez którego Bieszczady są zwykłymi górami. Z drugiej strony słońce jest tu niczym bez rosnących masowo buków. To dzięki nim możesz zakochać się w milionach barw, którymi pomalowane są Bieszczady.
Tu każdy może odpocząć. Położyć się na świeżej, wilgotnej trawie popijając ciepłe mleko prosto od krowy. Wpatrując się w niebo można wspominać przeszłość.
Ludzie są serdeczni, choć biedni. Mają swoje małe szczęścia. A to mały Tolek zaczął chodzić, a to suka się oszczeniła. Albo krowa u Paluchów ocieliła się. A ile radości, gdy urodzi się dziecko! Albo ślub u Tokarczuków. Albo sianokosy: gwary, śmiechy. W takich chwilach ludzie czują jak ważne jest bycie razem. A w każdą niedzielę do kościoła. Kiedyś, przed wojną było ich tu mnóstwo, a bydło pasło się nawet hen, na carynkach! A teraz…
I tylko krzyże mijane jakby przypadkiem w lasach, przy drogach przypominają, że Bieszczady mają swą tragiczną przeszłość.
Ogród jest mały. Troszkę warzyw- ot, groszek, buraczki, parę pomidorków, ziemniaczków. Przez zakratowane okienko obory patrzy krasula, jedyne zwierzę w gospodarstwie. Kiedyś było ich więcej. Jednak teraz, gdy zdrowie nie pozwala…
Z niskiej, krytej strzechą chaty wychodzi pani Maria. Maleńka, jakby idealnie pasowała od chatynki. Tuż za nią Buras- jedyny przyjaciel, stare psisko. Nie zwierzę: przyjaciel. Jego wierne ślepia wlepione w swą panią mówią wszystko.
Pani Maria niesie pierogi i kankę zsiadłego mleka. Stara, pomarszczona kobieta. Idzie wolno, jakby miała zaraz wywrócić się. Grymasem twarzy daje znać, bym siedział na tyłku. Wreszcie podchodzi do stołu, siada. Stawia jedzenie na stole. Posapuje. Pierogi nie są pękate, jak robi moja mama. Są lżejsze, pełne serowo ziemniaczano cebulowego farszu.
– Zaczniemy, jak pan podje- mówi.
Co robić? Uwielbiam pierogi. Pani Maria patrzy zadowolona, jak pochłaniam obiad. Jeszcze kubek zimnego, zsiadłego mleka. Niebo w gębie! Teraz ja posapuję.
Chwilę patrzymy na siebie. Słychać świergot ptaków, szum drzew. Pani Maria rozpoczyna swą opowieść… To była mała wieś, otoczona lasami, górami. Można było dojechać tylko z dwóch stron. Codzienne życie dwóch narodów: polskiego i ukraińskiego toczyło się normalnym trybem; pracowicie, ubogo, serdecznie. Mieszane polsko-ukraińskie małżeństwa były tu normalnością.
Od czasu do czasu mężczyźni jeździli do miasta na targ. Wozili konie, krowy, mleko, sery… Co bóg dał. Oprócz przedmiotów codziennego użytku przywozili cuda: broń, ozdoby dla swoich kobiet, instrumenty. Jednak pewnego dnia ojciec Marysi przywiózł wyjątkowy nabytek…
Maria skończyła 16 lat. Żyła wśród kochających się rodziców, Bohdana i Marii. Słuchała matczynych opowieści o historii rodziny, o bogu, miłości, nadziei, o tym co ważne w życiu. A co było ważne? Dobro. Miłość. Szacunek. Bóg. Praca.
Była wczesna jesień. Mężczyźni znów ruszyli na targ. Marysia z dwoma wielkimi koszami pod pachą ruszyła do lasu na grzyby. Kobiety we wsi oporządzały obejście, dziewczyny przekomarzały się. W lesie Marysia znów marzyła o tym swym jedynym mężczyźnie. Gdy wróciła obładowana grzybami, wieś wrzała. Chłopy wrócili z targu. Musieli przywieźć coś wyjątkowego.
Ujrzała kogoś nieznajomego. Był wysoki, górował nad otaczającym go tłumem. Trochę przestraszony. Milczał. Akurat ojciec Marysi, Bohdan opowiadał żonie, skąd “wytrzasnął” nowego. Marysia z trudem przecisnęła się przez tłum. Była zła. Prawie cały dzień w lesie, dwa wielkie kosze pełne grzybów- ponoć ich wysyp zwiastował nieszczęście- a tu jeszcze trzeba przeciskać się.
Wreszcie udało się. Nie zauważyła nowego. Siłą rozpędu wpadła na niego, upadła. Grzyby rozsypały się. Śmiech ludzi. Nowy odwrócił się zmieszany, niezgrabnie próbował pomóc dziewczynie. Marysia usłyszała głos ojca: – Córuś, poznaj… to jest Paweł. Będzie u nas mieszkał.
Chłopak podał jej dłoń, burkliwie odtrąciła go. Powoli podniosła się. Nagle spojrzała mu w twarz. Spojrzała i… wzroku nie mogła oderwać.
“- … nigdy tego nie zapomnę. Gdy się uśmiechnął, zapomniałam o wszystkim. A jego spojrzenie… wzrokiem mówił wszystko.”
Paweł był Polakiem. Jego rodzice pochodzili ze Stanisławowa. Po ich śmierci tułał się od wsi do wsi, aż trafił w Bieszczady. Ojciec Marysi wypatrzył go na targu; nikt jak Paweł nie obchodził się z końmi. Od słowa do słowa i Bohdan wziął młodzieńca do siebie. I tak zostało.
Czas płynął.
Stanęła nowa chata Pawła i Marysi, zbudowana siłami wszystkich mieszkańców, hodowle powiększały się, pola rodziły. Uczucie młodych nie pozostało bez wpływu na starszych. Bohdan jakby na nowo pokochał swą żonę. Znosił jej bukiety polnych kwiatów, coraz wymyślniejsze ozdoby z targu, chodził z nią na spacery. Wreszcie, po miesiącach oczekiwania Marysia zaszła w ciążę. Jednak nic nie trwa wiecznie.
Wpadli nocą. Nagle. Dopiero jakiś czas później okazało się, że był w to zamieszany jakiś tutejszy mieszkaniec.
Wyprowadzili wszystkich. Starcy zginęli żywcem w płomieniach, w stodole. Wycie umierających pamięta Maria do dziś. Mężczyźni zostali torturowani. Dzieci ginęły wbijane na sztachety w płotach. Na jej oczach zarąbali siekierami jej ojca. Ją trzymało kilku z nich. Widocznie szykowali coś specjalnego. Gdy dopadli Pawła, mało jej serce nie wyskoczyło. Trzymali ją mocno, lecz nie czuła ściskających ją niczym żelazne obręcze napastników. Patrzyła na niego, na swojego Pawła. Płakała, krzyczała. Widziała, że żegna się z nią. Widziała to w jego oczach. I jeszcze ten jego uśmiech. Taki sam, gdy się poznali. Tak, jakby nic się nie stało.
Gdy obwiązali go drutem kolczastym, a potem rozrąbali twarz siekierą – zemdlała. Był świt. Powoli dochodziła do siebie, jakby budziła się z koszmaru. Poczuła rwący ból w kroczu. Sięgnęła ręką pod spódnicę. Lepka. Cała we krwi. Zgwałcili ją. Ból rozdzierał ją. Zemdlała.
Pod wieczór pojawił się oddział Wojska Polskiego. Chłopaki brudne, chude, wygłodzone. Mieli zabrać mieszkańców do bazy. Mieli, tylko nie było co brać. Ze wsi nie został kamień na kamieniu.
Kilka dni później odzyskała przytomność. Leżała w prowizorycznym szpitalu. Pielęgniarz powiedział jej, że została wielokrotnie zgwałcona. Że… nie będzie mogła mieć dzieci. Marysia otępiała. Nie dbała już o nic. Ktoś do niej mówił, a ona jakby tego nie słyszała. Nieobecny wzrok wpatrzony gdzieś przed siebie. Od czasu do czasu zamieniła z kimś parę zdań. Ot tak z grzeczności.
Nie wiedziała, albo nie chciała wiedzieć, że od dłuższego czasu odwiedzał ją Krzysiek, jeden z żołnierzy, który ją odnalazł. Przychodził, coś mówił, a ona odpowiadała półgębkiem. Przytakiwała, tak dla świętego spokoju, byle nic nie mówić. Zamknęła się w sobie. Raz tylko poruszyło ją coś, co przypadkiem usłyszała. To było wtedy, gdy Krzysiek rozmawiał z żołnierzami o ludziach, którzy zniszczyli wszystko, co kochała. To wtedy po raz pierwszy usłyszała słowo UPA.
Z czasem postanowiła wynieść się stąd. Najdalej, najszybciej. Z byle kim. Pomyślała o Krzyśku. Nie kochała go, nie dbała o jego uczucia. Wiedziała tylko, że dzięki niemu może się stąd wyrwać. Krzysiek musiał wariować ze szczęścia, lecz co z tego, skoro myślała tylko o sobie.
Krzysiek dostał urlop. Zabrał Marię na Ziemię Odzyskane, na Dolny Śląsk, gdzie postanowił osiedlić się. Zajęli jakieś poniemieckie gospodarstwo. Jakoś się urządzili. Po kilku miesiącach Krzysiek musiał wrócić w Bieszczady, by kontynuować służbę.
Gdy wrócił, ledwo go poznała. Osiwiał. Do tej pory to on mówił w ich niby związku. Teraz stał się mrukliwy. Nie mógł spać. Zrywał się w nocy. Nie pytała o nic. Po co? Sam kiedyś powie. Długo czasu minęło, zanim wyznał tajemnicę.
Podczas jednej z akcji przesiedleńczych znaleźli powbijane na sztachety dzieci, zmasakrowane ciała dorosłych. W dzikiej wściekłości wyrżnęli przypadkowo spotkany konwój cywili. Wszystkich. Wystarczyło, że usłyszeli parę zdań po ukraińsku. W Marii coś pękło. Zrozumiała: nie można wciąż tkwić w skorupie. Nie można żyć jak pustelnik. Całą noc płakali.
Po kilku latach Krzysztof podupadł na zdrowiu. Szybko męczył się, pluł krwią. Wychudł. Lekarz orzekł krótko: rak. Reszta potoczyła się szybciutko. Po kilku miesiącach pochowała Krzyśka. Czy kochała go? Nie. Zżyła się z nim. Była mu wierna. Szanowała go. Był dla niej dobry, odwiedzał ją w szpitalu, zabrał ją z piekła. Nie zostawił jej, gdy okazało się, że nie może mieć dzieci. Czasem wspominała Krzyśka wspólnie z jego towarzyszami broni, którzy też osiedlili się niedaleko.
Jednak co noc, gdy zamykała oczy, myślała o Pawle. O jego spojrzeniu, uśmiechu… O tańcach, o Nocy Świetojańskiej, o wycieczkach, przegadanych nocach… Znów zmartwiała. Znów chciała uciec. Zapomnieć. Lecz gdzie? Sama? Nie była już młoda, nie miała nikogo. Pewnego wieczora odwiedzili ją przyjaciele Krzyśka. Wracali z szynku. Wiadomo: piątek, zabawa. Tylko przy stole siedział jakiś samotny mruk. Ktoś szepnął, że to upowiec. Chwycili go. Zatłukli. Przed śmiercią wyznał, że wrócił z zesłania, z Sybiru. Chciał rozpocząć nowe życie. Tego było już Marii za dużo. Sprzedała dom. Wyjechała. Uciekła. W Bieszczady. Historia zatoczyła koło.
Pani Maria nie ma dziś nikogo. Czasem ktoś do niej przyjdzie pogadać, posiedzieć. W ciszy i spokoju. Na początku nie chciała ze mną rozmawiać. Przy pierwszym spotkaniu, spojrzała na mnie z błyskiem w oku. Ożywiła się. Wyglądała, jakby chciała mi coś zdradzić. Dopiero na końcu rzekła mi coś, czego nie zapomnę:
– Panu powiedziałam pierwszemu… bo…
Zawiesiła głos. Czułem, że powie coś ważnego. Czułem, a ona widziała to w moich oczach.
– Bo pan patrzy jak on.