Film anonsowany jako „Waleczne serce w stylu Bollywood”. Po obejrzeniu teoretycznie tragicznej historii hinduskiego powstańca Mangala Pandeya zastanawiam się, czy ów anons wynika z desperacji dystrybutora, aktu najwyższej odwagi, czy idiotyzmu do potęgi.
Zresztą zachowanie dystrybutorów to temat na osobny tekst. Powiem tylko, że są przypadki, gdy firma wprowadzająca film na rynek nawet nie ogląda swojego “podopiecznego”.
Kino bollywoodzkie jakie jest, każdy widzi. Skierowane do widza niewyrobionego. Odbiorcy nieszukającego refleksji. Po prostu ten widz jest taki, jaki jest poziom tamtego społeczeństwa. A chce ono odpocząć od nędzy. Chce chłonąć proste, kolorowe, roztańczone i rozśpiewane historie. Filmy, w których od początku wiadomo, kto jest kim. I nieważne, że dialogi są niezamierzenie śmiesznie, a patos wyłazi z każdego kadru. Tak po prostu jest i nie ma co się obrażać.
Mimo wszystko „Rebeliant” przy odpowiedniej promocji mógłby odnieść wielki sukces w naszym kraju. Wiem, że w tym momencie wiele osób zacznie ostrzyć noże w nadziei na dopadnięcie mnie przy okazji jakiejś premiery, ale prawda jest taka, że znaczna część polskiej produkcji filmowej i telewizyjnej jest „bollywoodzka”. Ba! Triumfy święci „polskobollywoodzka” literatura, czy prasa. Pokazują to wyniki oglądalności seriali, tvnopodobnych widowisk, filmów, czy wskaźniki sprzedaży produktów „grocholopodobnych” lub bulwarówek. Próbuje się nawet wmówić widzowi, że obcuje ze sztuką.
W przypadku prawdziwego „Bollywoodu” mamy przynajmniej jasną sytuację- oni nie udają, że robią więcej, niż to widać na ekranie. A u nas? Czy seriale „M jak miłość” „Na dobre i na złe” „Kryminalni” „Pierwsza miłość” nie są „bollywoodem”? A „Quo Vadis”? “Stara Baśń”? Jak więc widać (jest to być może trochę szokująca dla nas konstatacja) masowy widz rodem z Polski coraz bardziej zbliża się do widza indyjskiego. Myślę, że gdyby dystrybutor promował „Rebelianta” znacznie agresywniej, mielibyśmy do czynienia z ileśsettysięczną widownią.
Spoiwem łączącym „Rebelianta” i „Waleczne serce” są Anglicy oraz typ głównego bohatera, napędzającego ogólnonarodowy bunt oraz śmierć tychże bohaterów. W przypadku indyjskim, Imperium Brytyjskie przybiera postać bezwzględnej Kompanii Wschodnioindyjskiej (idąc tym tropem można reklamować ten film, jako „Piratów z Karaibów” w stylu Bollywood). Rzecz jasna okupanci są bezwzględni, zaś hindusi to uosobienie ziemskich i anielskich cnót. Na szczęści mamy w pamięci, że podbój Indii stał się możliwy dzięki wielkiemu zróżnicowaniu hindusów, ich wzajemnej nienawiści i kastowości.
Wróćmy do bohatera. Jest nim Mangal Pandey, żołnierz hinduskiego oddziału służącego Anglikom. To za sprawą Pandeya wybuchła niewielka (w pierwszym okresie) rewolta, zwana później „buntem sipajów”. I choć akcja przyniosła efekt dopiero kilkadziesiąt lat potem, to właśnie jego sprzeciw stał się iskrą rozpalającą hindusów.
„Rebeliant” jest skrajnie inny od „Walecznego serca”. O ile film Gibsona jest bardzo dojrzałym dziełem, o tyle historia indyjskiego powstańca opowiedziana jest w typowy „polskobollywoodzki” sposób. Najlepszym przykładem niech będą sceny, w których bohater idzie na śmierć. William Wallace mówi wprost, że boi się. Jest brudny, okrwawiony i złachany. Jego okrzyk „Freeeedom” do dziś sprawia, że coś się w widzu łamie. Natomiast Mangal Pandey idzie na śmierć wydawałoby się wprost z gabinetu kosmetycznego; jest umyty, ma przycięte i wystylizowane wąski, włosy oczywiście umyte i ułożone. Twarz ma stalową, a oczy ciskają gromy. Facet wygląda jak dr Zosia walcząca o swych podopiecznych.
Cóż, uroda indyjskiego kina na tym polega. Są tacy, którzy potraktują „Rebelianta” jako uroczą letnią głupawkę. Niech tak będzie. Może i warto potraktować tak historię chodzącego, sterylnego, bezosobowego pomnika. W każdym razie ten film ma jeden, raczej niezamierzony walor: od czasu naszego „Quo Vadis” dawno się tak nie ubawiłem.