Legendarny klif Preikestolen widziany od dołu. Zdjęcia, jakich nigdzie nie zobaczysz.

Ci, którzy byli na Preikestolen zgodnie twierdzą, że wrażenia z pobytu w tym miejscu należą do tych z gatunku baśni 1001 nocy. Kto jeszcze nie był musi uwierzyć na słowo lub przeczytać ten wpis, w którym sławię piękno i majestat tego miejsca.

Komu jednak mało, ten powinien spróbować Preikestolen od dołu. Tak. Jest możliwość zobaczenia Ambony z poziomu fjordu i trzeba tego spróbowaćK. Jest to bowiem blisko trzygodzinny rejs promem, który dowiezie Cię pod sam klif, dzięki czemu wrażenie będzie jeszcze większe.

Oczywiście możecie zrobić jak Niedźwiedź, do którego przyjechała w odwiedziny żona. Miała zobaczyć Preikestolen od dołu, a zamiast tego zobaczyła swojego starego. Musiało jej to wystarczyć, bo kiedy jej mąż dowiedział się ile musiałby wydać na bilety postanowił zapewnić jej lepszą atrakcję: wędkowanie w brudnych wodach portu oraz grill.

To niesamowite, jak natura potrafi tworzyć. Jak potrafi rzeźbić i postawić miejsce, które właściwie nie powinno istnieć! Zadzierając głowę ku niebu nie możesz wyjść z podziwu na doskonałością kształtu półki, na której dotychczas miałeś okazję siedzieć. Albo zamierzasz to zrobić. Ale po kolei.

Jak najlepiej dotrzeć na miejsce? A idziesz sobie to portu, a dokładniej tam gdzie jest targ rybny, a po prawej stronie umiejscowiony jest ciąg tych przeuroczych kafejek. No wiesz, tam, w której Tomek pracuje na kuchni 🙂

 

Mniej więcej na wysokości Skagen, pomalowanej na czerwono restauracji znajduje się tablica informacyjna. To z tego miejsca – mniej więcej od połowy maja do połowy września każdego roku – odpływa prom, który nie tylko zawiezie Cię pod samą Ambonę, ale po drodze pokaże Ci piękne miejsca tego regionu oraz opowie jego historię. W kilku językach, niestety nie w polskim.

Prom odpływa bodajże trzy razy, a ostatni rejs rozpoczyna się o 14- ej tak, by o 17-ej wrócić do Stavanger.

Całe szczęście, że była piękna pogoda, ale i tak miałem na sobie ciepłą, przeciwdeszczową kurtkę. Wiadomo, Norwegia. To, że teraz jest ciepło tutaj kompletnie nic nie znaczy. Wystarczy, że opuścisz miasto, by zaczęło wiać, niebo zasnuło się chmurami i zacięło deszczem.

A był to naprawdę fajny dzień. W porcie dwa potężne okręty „Costa Magica” oraz transatlantyk „Queen Mary 2” (galerię z jej pobytu w porcie zobaczysz TUTAJ) i trzeba było manewrować, jednak co to dla kapitana, którego przodkowie w końcu Kijów założyli i dotarli do Ameryki, tak?

Płyniemy więc. Pogodna piękna. Lektor wita nas z głośników podając wymiary Lysefjordu, nad którym leży nie tylko Preikestolen, ale równie słynny Kjerag. Słuchamy więc, jak to jest tu pięknie, majestatycznie i ikonicznie. Po angielsku, francusku, niemiecku, hiszpański, norwesku.

Płyniemy. Powoli. Po przekroczeniu tego wielkiego mostu górującego nad miastem prom przyspiesza, a bryza siecze po oczach. Dzięki ci Odynie za kurtkę, myślę.

Piękny lazur… nie, nieba. To banalne. Woda. Kiedy jest pogoda, nabiera przecudownego koloru. Nie do opisania. Możesz patrzyć na nią tysięczny raz a i tak zachwycasz się, jakbyś widział to pierwszy raz.

 

Po lewej stronie widzę farmę, pewnie łososie. Fajny widok: unosząca się na powierzchni fjordu klasyczna norweska chatka, od której odchodzi plątanina grubych węży prowadzących do umieszczonych w toni walcowatych pojemników. Podobne widziałem na Hitrze i Froyi, ale tam to była totalna przemysłówka. Tu jest to mniejsze i przez to jakby milsze dla oka, a tym samym dla podniebienia.

Prom wpływa do uroczej zatoczki otoczonej kilkoma wyspami tworząc roztapiający serce widok. Statek zatrzymuje się, a lektor opowiada historię legendarnego Olafa Trygvassona. Z głośników płynie przepiękna kojąca muzyka. Chwila napawania się widokiem w rytm muzyki i ruszamy dalej.

Jak widać rejs pod Preikestolen to tylko pretekst to wyprawy w przeszłość tych miejsc.

Aż docieramy do Lauvviku. To przeprawa promowa. Wprawne oko dostrzeże kamienne kopce, które są miejscami pochówki, jakie miały miejsce dawno, dawno temu. No dobra, nie dostrzeże, bo piłem w tamtym miejscu kawę ledwie parę dni temu 😉

Zbliżamy się do cypelka. Zachodząc go z lewej strony wyłania nam się Brama Do Lysefjord.

Zawieszony między brzegami most, pod którym wpływamy na wody Lysefjordu.

Góry go otaczające nie są takie, jakie widziałem podczas rajdu do np. Geiranger. Są niższe, zaokrąglone, takie ciastowate. Rozumiecie, karpatka, te sprawy 🙂 Widać, że lądolód nie spieszył się ze żłobieniem tych terenów.

Zanim zobaczymy bohatera naszej podróży odwiedzamy Jaskinię Zbójców zwanej tutaj „Fantahålå”. Legenda głosi, że w to miejsce uciekli ścigani przez lokalnego „szeryfa” unikający płacenia podatków localsi. Uciekinierzy dotarli w to właśnie miejsce i zostali osaczeni przez oddziały panującego tu jarla, czy jak to się wtedy nazywało. Nie mając wyjścia zaczęli zrzucać na napastników głazy, kamienie, cokolwiek im wpadło w ręce. Role odwróciły się i tym razem to napastnicy nie mieli innego wyjścia. Odpuścili i wrócili z niczym. Tyle legenda.

Płyniemy dalej. Lektor mówi, że powinniśmy zobaczyć zwierzątka. Jakieś kozy, czy coś. No dobra, mogły się schować. Ale powinniśmy zobaczyć też foki. I też mamy pecha. No nic. Zresztą, nie po to przypłynąłem. Fokę to mogę sobie wszędzie zobaczyć, tak?

Aż w końcu wyłania się. Z głośników zaczyna płynąć urzekająca muzyka mająca podkreślić podniosłość tej chwili.

Ruch na pokładzie. Obiektywy w górę. Jej wysokość Preikestolen odsłania nam swój majestat…

Nie każcie mi opisywać. Nie każcie mi zapewniać, jak bardzo nieopisywalny jest to widok. Nie opiszę wam zachodu słońca na pełnym morzu. Nie opiszę wam wynurzającego się z oceanu stada wielorybów…

Myślami odpływam w rok 1900, gdy z portu w Stavanger ruszył lokalny sportowiec, Thomas Peter Randulf. Postanowił ruszyć swoim parowcem w rejs po nieujarzmionym jeszcze Lysefjordzie. Musiała być piękna pogoda. Zadarł głowę i oglądał szczyty gór, aż jego oczom ukazała się skała o dziwacznie regularnym kształcie, jakby stworzoną przez człowieka.

– Przecież ta skała wygląda jak ambona! – krzyknął Thomas.

Teraz, przeszło sto lat później jestem w tym samym miejscu, co on. Zapewne było takie same bezchmurne niebo, najprawdopodobniej płynąłem tą samą trasą co on. Doświadczam żywej historii tego miejsca.

Prom obraca się wokół własnej osi. Czemu, nie wiem, ale fajne to. Łapię się tylko na tym, że to odrobinę nienormalne, że można robić z milion zdjęć tego samego obiektu i nie mieć poczucia przesytu.

 

Prom powoli rusza dalej. Zbliża się do wodospadu Hengjanefossen znajdującego się może dwa kilometry dalej. Jak traficie na dobry humor załogi, kapitan nabierze spadającej ze skał wody i napoi was. Wodospad spada ze skały znajdującej się 400 metrów powyżej fjordu, a nazwa pochodzi od farmy, która znajdowała się na szczycie góry.

Płyniemy jeszcze trochę dalej, ale napięcie powoli opadło i jak dla mnie można już wracać. Jeszcze tylko rzut oka na coś, co stanowi skalną wariację nt. Preikestolen i można wracać. Kapitan chyba podjął taką samą decyzję bo daje znak do powrotu.

 

Jeszcze tylko pożegnanie z Amboną i gaz do dechy! Wracamy do Stavanger. Wchodzę na wewnętrzny pokład, czas na małe siku, bo toalety mają tu naprawdę czyste i przyjemne. Potem kawka w promowym kiosku (kupicie tu przekąski i posiłki, ale tak po prawdzie to lepiej i taniej, gdy weźmiecie prowiant ze sobą). Siadam w jednym z wygodnych foteli, patrzę na płynące z monitorów komunikaty dotyczące zachowania w sytuacjach niebezpiecznych i patrzę na migające za oknami widoki. Prom sunie jak szalony.

 

Docieramy do Stavanger, w którym rozlega się ogłuszający ryk syren. To „Queen Marry 2” oznajmia swoje wypłynięcie z portu. To niesamowite jak cichy i szybki jest ten potężny, 375 – metrowy statek.

Z jego pokładów rozlega się radosna muzyka, którą gra wynajęta kapela. Na rufie tego olbrzyma aż gęsto od pasażerów obserwujących oddalające się miasto. Naprawdę, piękny widok tego pięknego dnia.

Przerywany soczystymi przekleństwami. Moimi, bo w momencie opuszczania portu przez „QM2” padł mi akumulator w aparacie fotograficznym. Ale i tak było pięknie.