Debiut fabularny Bartosza M. Kowalskiego podzielił widzów festiwalowych, podzieli też recenzentów i kinomaniaków chodzących do kina z popcornem. To bardzo trudny film – z jednej strony mocny w wielu aspektach, z drugiej strony stereotypowy i w kilku miejscach płaski do bólu.
Dziękujemy, że nas czytasz! Będziemy ogromnie wdzięczni, jeśli zdecydujesz się wesprzeć Srebrny Kompas na Zrzutce! Dziękujemy!
Dzień zakończenia roku szkolnego w podstawówce widzimy oczyma trójki bohaterów. Gabrysia wychowuje się w dobrym, bogatym domu, ale rodzice najwyraźniej poświęcają jej za mało czasu, przez co dziewczynka jest nieszczęśliwa. A skąd to wiemy? Bo bohaterka wypija wrzątek. Tak, któryś ze scenarzystów naprawdę pomyślał, że to będzie ciekawe zobrazowanie jej samotności i tęsknoty za bliskością. Czyn ten i tak nie robi na Gabrysi wielkiego wrażenia, chwilę później trafia więc do szkoły, aby móc spotkać Szymka, w którym jest zakochana.
Szymek to szkolne ciacho. Dbający o fryzurkę zawiadiaka, popalający szlugi za kontenerem, kiedy nikt nie widzi. Dnie spędza pomagając ciężko choremu ojcu, którego trzeba cały czas wozić na wózku inwalidzkim, opierać, wysadzać i karmić. „Co za mądry i odpowiedzialny chłopiec” – pomyślicie, przynajmniej do momentu, kiedy Szymkowi nie spadnie maska dobroci, odkrywając niezły materiał na socjopatę. Wtedy jeszcze nie wiemy, czy to jednorazowy wybryk wynikający z desperacji i marazmu, z którymi nie poradziłoby sobie żadne dziecko, czy może chłopak jest po prostu złem wcielonym.
Jest jeszcze sepleniący Czarek, wychowujący się w domu ze starszym bratem – typowym Sebą – oraz młodszym, który spędza dnie na wrzeszczeniu. Ma też ewidentnie nie radzącą sobie z niczym matkę, która wygląda jak James Cromwell. Czarek to klasyczna patola z zadatkami na trafienie do pierdla. Jest wpatrzony w Szymka, głównie dlatego, że ten zawsze ma papierosy.
W ostatnich dwóch aktach losy tej trójki splotą się w scenie zarówno chaotycznej, jak i nieco bolesnej. Koniec końców wątek tworzący się przez 90% długości filmu zostaje porzucony bez żadnej konkluzji, bo najważniejszy jest tu niespodziewany i gwałtowny finał: tragiczny, szokujący, na dodatek oparty na faktach – nie z naszego kraju, ale z Anglii. Typowo polski jest już natomiast obraz młodzieży – wykrzywiony, smutny, skąpany w patologii, papierosowym dymie i bezstresowym wychowaniu z kluczem na szyi. Reżyser zostawia tropy, sugerując widzowi, że do tragedii prędzej czy później dojdzie. Czasem robi to umiejętnie i subtelnie, czasem bardzo topornie i miałko, jak wtedy, gdy próbuje nieudolnie sugerować, że i tak wszystkiemu winne są gry komputerowe.
Finałowa scena potrafi wstrząsnąć, ale i zniesmaczyć oraz zniechęcić. Nie dlatego, że przedstawia skrajną brutalność z udziałem dzieci – współczesne horrory przyzwyczaiły nas już nie do takich widoków. Jest za to o wiele za długa, przeciągnięta, gloryfikująca bestialstwo, a przy tym nie dająca w zamian zupełnie niczego. Próżno u Kowalskiego szukać jakichkolwiek przyczyn zachowania bohaterów. Żadnych. Widz zostaje więc z pytaniem, czy zło może czaić się w nawet najbardziej niewinnej istocie zupełnie bez powodu i dojść do głosu w najmniej oczekiwanym momencie?
Były filmy, które odpowiadały na to pytanie lepiej, że wspomnę chociażby o „Dzieciakach”, świetnym szwedzko-duńskim „Ondskan”, czy wspaniałym „Musimy porozmawiać o Kevinie”. „Plac zabaw” podejmuje rękawice, wychodząc nawet z niektórych rund obronną ręką, ale „mięsa” starczyłoby mu jedynie na krótki metraż. Rozciągnięcie fabuły do blisko półtorej godziny zaowocowało nieznośnie długimi sekwencjami patrzenia na czajnik lub zajętą toaletę. Nie jest jednak nudno, ponieważ dobra praca kamery i dudniące, przerażające dźwięki cały czas trzymają widza w nerwach.
Nie jest to zatem idealny debiut i gdyby z większym wysmakowaniem i doświadczeniem poprowadzić fabułę, ukazać ją nieco z innej strony, lub przynajmniej postawić kropkę nad „i”, z pewnością mielibyśmy do czynienia z jednym z najmocniejszych polskich filmów ostatnich lat. A tak to tylko rokujący przeciętniak, który być może w przyszłości zaowocuje wyciągnięciem wniosków i kolejnymi, bystrzejszymi produkcjami, czyniąc kiedyś Kowalskiego kolejnym Smarzowskim. 6/10.
Piotr Pocztarek