Najpiękniejszy fiord świata – Geirangerfjord

Kiedy ktokolwiek spyta mnie, gdzie warto pojechać na wakacje, bez wahania wypalam: „do Norwegii”. Zresztą gdybym mógł, każdego wysłałbym na krótki pobyt w tym przepięknym kraju.

Surowość Natury, jej piękno, majestat i swego rodzaju groza są nieopisywalne. Nie bez powodu o wielu miejscach tam znajdujących się mówią: „zobaczyć i umrzeć”.

Po obejrzeniu wikińskich cudów natury nic nie jest już takie same. To tam ludzie porzucają wczasy all inclusive na rzecz obcowania z żywą przyrodą, jej nieprzewidywalnością.

Postanowiliśmy wybrać się do Geiranger, by zobaczyć Geirangerfjord zaliczany do jednych z miejsc, które TRZEBA zobaczyć.

Sam fjord nie jest wielki, bo liczy „tylko” 15 kilometrów długości i jest odnogą Storfjordu. Geirangerfjord uważany jest za najpiękniejszy w Norwegii i jest wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO.

 

Ruszyliśmy z Trondheim, w którym mieszkałem. Jechaliśmy główną drogą Norwegii, E6, o której można powiedzieć wszystko, lecz na pewno nie to, że jest autostradą. To raczej szosa prowadząca Cię przez cuda natury. Naprawdę, odechciewa się człowiekowi prowadzić auto.

Chcesz wtedy zatrzymać się, wysiąć, usciąść na kamieniu i westchnąć patrząc dookoła siebie. Towarzyszy nam muzyka Wardruny, dzięki której zaczynamy odkrywać na nowo Norwegię, siłę Natury, Tradycję, Magię i Historię tego miejsca. Zaczynamy oddychać tą ziemią, tymi ludźmi, Dziękujemy, Wardruno (więcej o muzyce zespołu przeczytasz TUTAJ).

„Szóstka” to również miejsce spotkań. Na przykład stada owiec truchtających po tej największej krajowej drodze, albo wołów piżmowych. A co.

No dobrze, jedziemy do tego Geiranger. Jeśli jedziecie w sierpniu, a lubicie grzyby, nie zatrzymujcie się po drodze. Dla własnego dobra, bo wpadniecie w szał grzybobrania. Tam nie trzeba wchodzić specjalnie w las, bo tuż przy drodze znajdziecie piękne kozaki, których rozmiar kapelusza jest wielkości twojej głowy.

Nie będę pisał o cudach, które zobaczysz po drodze: cudownie turkusowej rzece, która rzuca na ciebie urok, rozrzuconym po górskich zboczach chatkom, kościółkom pamiętającym czasy Wikingów… Jest tego mnóstwo.

Wszystko, co Natura rzuca przeciwko wam znajdziecie tutaj, w Norwegii właście. Choć może słowo „przeciwko” nie pasuje, ale w przypadku „olinklusiwców” jest chyba właściwe.

Aż dojeżdżasz do rozstaju dróg, gdzie jadąc w lewo dotrzesz do Stryn – tam znajduje się największy w Europie lodowiec. Dotrzesz tam wjeżdżając w górę. Jeśli masz odrobinę wyobraźni, oddasz się refleksji nie tylko nad potęgą góry, w której jedziesz, lecz równie potężnemu umysłowi człowieka, który potrafi ujarzmić ową naturę poprzez poprowadzenie przez górę bezpiecznego tunelu.

Jadąc na prawo zmierzasz do Geiranger, które było naszym celem. Zanim osiągnęliśmy go, wjechaliśmy na punkt widokowy Dalsnibba położony tysiąc pięćset metrów ponad poziomem morza.

Aby tam wjechać musisz uiścić opłatę i lepiej, byś miał gotówkę, bo choć można płacić kartą, to pojawiają się problemy z terminalem, a biedny Norweg biega po dachu budki, by złapać sygnał wifi.

Podjazd na Dalsnibbę jest trudny i pełen wrażeń sięgających pod gardło. Należy podjechać te półtorakilometra jadąc ostro pod górę i pokonując ostre zakręty na bardzo krótkich odcinkach.

Przyznam, że jeśli chodzi o trudność trasy, wjazd na Dalsnibbę robi większe wrażenie niż słynna Trollstigen, czyli Drabina Trolla.

Inne wrażenie było czysto estetyczne – bardzo przyjemnie jechało się przez chmury, a gdy zostawiłem je pod sobą odetchnąłem 😉

Aż dojechaliśmy. Na szczycie znajduje się darmowy parking oraz sklep napędzany energią słoneczną. Jest tam ciepło i przyjemnie, możecie kupić tam lokalne produkty i pamiątki związane z tym miejscem. Gdybym miał was do czegoś namawiać, to do kupna takich cukierków opakowanych w takie różowe rożki. No niebo w gębie!

Oczywiście jest też toaleta. Oczywiście kibelek nie jest główną atrakcją Dalsnibby, ale na pewno najbardziej praktyczną 🙂

Dalsnibba to nie tylko wyjątkowy widok na naszego tytułowego bohatera, ale również na niesamowite czapy śnieżne lśniące w słońcu. Przepiękne, lazurowe jezioro z turkusowymi elementami przybrzeża. To z lewej strony, troszkę niżej sierpniowego śniegu.

Serpentyna. Wspaniała, bo z pięknym tłem jeziora i monumentalnymi górami kierującymi turystów w stronę Stryn.

 

I otaczające cię kopczyki kamieni. Tysiące kopczyków pozostawionych na pamiątkę tych, którzy wcześniej tu byli.

I podchodzisz na skraj punktu widokowego. I patrzysz na wijącą się półtorakilometra pod tobą serpentynę prowadzącą do nieodległego fjordu. Patrzysz tam i… zatyka cię. Nie jesteś w stanie nic powiedzieć, bo zdajesz sobie sprawę, że nie masz słów, by opisać piękno tego, co widzisz.

Są tacy, którzy sławią piękno Lysefjordu. Ok, ma on swój urok, jednak blednie on przy Królu Królów. Przy Geirangerfjord właśnie. 

A tak przy okazji, jeśli wspomnieliśmy Lysefjord, to koniecznie musimy wspomnieć o jego głównej atrakcji czyli Preikestolen, o którym możecie przeczytać TUTAJ.

Geiranger, Geirangerfjord to miejsca przeszczególne, w których Natura odkrywa przede mną swoje surowe i majestatyczne piękno. To miejsca, w których uświadamiasz sobie, jak niewiele znaczysz wobec takich miejsc.

Wreszcie, jeśli masz w sobie jakąć wrażliwość, budzi się w tobie żądza poznania tego typu miejsc, szacunek do nich oraz istot tam żyjących.

Czas przestaje istnieć. Wszystko przestaje istnieć. Jasne, możesz odwrócić się i przejść się do miejsca, w którym ułożono kilkaset piramidek z kamieni jako pamiątkę pobytu tutaj. Czas jednak ruszać dalej. Dopiero zjeżdżając zdasz sobie sprawę, w co się wpakowałeś.

Udany zjazd z Dalsnibby przypomina nieudaną próbę samobójczą. Poważnie. Dopiero kaskaderska przeprawa serpentynami do Lysebotn sprawia, że zaczynam myśleć o zjeździe z Dalsnibby z czułością.

Ruszasz więc dalej. Przemierzasz serpentynę, którą dopiero co widziałeś z góry i jedziesz. Wjeżdżasz w dolinę Geirangeru i patrzysz. I zachodzisz w głowę, jakie to piękne. I jedziesz. I patrzysz. I jedziesz. I myślisz: jakie to piękne. W myślasz ganisz się za to, że zaczynasz się powtarzać.

Przystajemy na parkingu i lecimy na jeden z punktów widokowych. Siadamy na specjalnym fotelu widokowym, który został „otwarty” przez królową Sonię. Jaki jest widok z fotela? A spójrzcie na zdjęcie najpierwsze. No.

Co ciekawe, po dotarcie do brzegu fjordu wrażenie nie jest już tak wielkie, jak na początku. Ale dzieje się tak w przypadku chyba każdej atrakcji turystycznej. Z daleka wszystko robi większe wrażenie. Tak jest i tutaj, choć nadal jest wspaniale. Niemal wybiegliśmy z auta, przebiegliśmy obok hotelu zdemolowanego w filmie „Fala” (przeczytacie o nim TUTAJ) i lecimy w stronę zmierzającego do brzegu statku wycieczkowego.

Obok nas manewruje prom. Niemal w miejscu wykonuje niewiarygodne wręcz zwroty, a woda aż bulgocze. Ptactwo szaleje ze szczęście, bo statek dzięki swoim manewrom wyrzuca na powierzchnię pokarm.

Wycieczkowiec zacumował. Jeszcze nie wysiedli na dobre pasażerowie, gdy wpadliśmy na pokład drąc się chaotycznie i machając łapami, jakbyśmy opędzali się od stada nietoperzy. Obsługa próbuje nam grzecznie odpowiedzieć, a pasażerowie przestraszeni niemal zbiegają po trapie na brzeg. Nie zauważamy, że pokazując nas pukają się w czoło. A my tylko chcemy kupić bilet na turystyczny rejs po fjordzie. No tak. Bo długich tłumaczeniach dociera do nas, że to był ostatni rejs tego dnia. Kurczę! A zaczyna popadywać.

No dobra. Wpadniemy tylko do fjordbudy, czyli sklepu z pamiątkami i ciągniemy dalej. Wchodzimy do środka.

Matko bosko, ile tego jest! Ogromny asortyment z elementami nie tylko Geirangeru ile norweskością jako taką.

Paskudne figurki trolli, koszulki, czapki, kalendarze, naparstki, kieliszki, czapki, buty, plakaty, kubki, termosy, rękawice kuchenne, no co sobie wymyślicie to tam będzie, nawet norweski łoś superman.

Pada coraz bardziej, a my musimy ruszyć dalej, w końcu chcemy zrobić w tym samym dniu Drabinę Trolli!

Ruszamy Drogą Orłów, czyli Ørnevegen. Jest to wybudowana w 1954 roku pełna zakosów droga prowadząca w górę. Zatrzymujemy się na punkcie widokowym, z którego podziwiamy rozległą panoramę fjordów. Zabójczy widok!

Rozpadało się na dobre i czas ruszać dalej. Coś cienko widzę przejazd przez Trollstigen za dnia. Może uda się, może nie. Na razie mam inne zmartwienie: zdążyć na ostatni prom wiozący nas do dalszego etapu podróży. Bez tego będziemy w … No, może nie tam, ale blisko. A wszystko przez grzybobranie, przed którym ostrzegałem was na wstępie.

Póki co zostawiamy za sobą Geirangerfjord pełni przepięknych wspomnień, niezapomnianych widoków i naładowani miłością od stóp do głów. Czujemy się spełnieni i wiemy, że wrócimy tu. Nie wiemy kiedy, ale wrócimy.

Od czasu do czasu otrzymujemy od Was maile z pytaniem, czy podjęlibyśmy się pomocy w zorganizowaniu wypadu w to miejsce. Powiem tak: to nie takie proste, a zorganizowanie wycieczki to przede wszystkim zapewnienie bezpieczeństwa wszystkim uczestnikom wypadu.

Dlatego nie podejmuję się organizacji takiego, ale jeśli potrzebujesz naprawdę fajnej, dobrze przygotowanej na tip top wyprawy do Norwegii, sprawdź ofertę ITAKI.

Przemysław Saracen
Przemysław Saracen
Dziennikarz, pisarz i człowiek pracy najemnej. Autor książki "Dzikie historie: Norwegia". Założyciel i wydawca magazynu "Srebrny Kompas". Autor w serwisie "Posty.pl" oraz współpracownik lokalnego magazynu "Tu Lubin". Finalista polskiej edycji międzynarodowego konkurs scenariuszowego Hartley - Merill utworzonego przez Roberta Redforda. Wychowałem się w duchu Tony`ego Halika, małżeństwa Gucwińskich oraz komiksowych przygód Kajka i Kokosza i tarapatów, w jakie pakował się literacki wojak Szwejk. Lubię wszystko, co dobre i oryginalne. Czasem dobra rozmowa jest bardziej fascynująca, niż najbardziej wymyślny film.