Wielki Piątek, czyli „langfredag” w niczym nie przypominają oczyszczającego Wielkiego Czwartku. Jest jeszcze gorszy!
Tak po prawdzie dzień ten troszkę przypomina trochę norweską mentalność; jak się uśmiechać to do końca. Jak chodzić w góry, to na maksa. Jak jeść, to od niestrawności. I podobnie tutaj.
Jak wiemy, albo nie wiemy – Wielki Piątek polegał na całodziennej żałobie, umartwianiu się i podkreślanie żałoby związanej z cierpieniem Jezusa.
W przeszłości zdarzało się, że opuszczano do połowy masztu flagi. Trwało to aż do Wielkiej Niedzieli. Chyba nie muszę mówić czemu.
Dzień ten był cichy rozmodlony i pełen rozpaczy, choć po prawdzie obserwując wczoraj masowo udające się samochody w kierunku hytt rozrzuconych po wybrzeżu zastanawiam się, czy to umartwianie i cisza nie są zwyczajnym kacem. No nieważne, bo wyjdzie na to, że hejtuję.
Jak się upamiętniało w tym dniu cierpienie Jezusa? Pracą, najlepiej ciężką. I to taką, której zwykle nie wykonywało się, a nawet nie cierpiało. Wszystko, co przybliżało do wspólnego cierpienia z Panem liczyło się, bo to wiadomo, co będzie na Sądzie Ostatecznym?
Gdyby Norweg jakimś cudem wszedł dziś do kościoła byłby zapewne zaskoczony, że dominującym kolorem byłby czarny.
Ale wiemy doskonale, że Norweg, jako człowiek religijny skupi się na tym, czego nie lubi.
Na przykład rozrzuci gnój po polach (tak było, naprawdę!).
Innym sposobem na jednoczenie się z cierpieniem Pana była chłosta lub okładanie się rózgami. Początkowo było to traktowane poważnie, lecz z czasem zaczęło przypominać symboliczne cierpienie.
Oczywiście to wszystko to echa przeszłości i tubylcy raczej nie mają problemu z przestrzeganiem wielkopiątkowych zasad, bo po prostu mają na to wywalone. Nie po to zarabiają ciężkie pieniądze, które wydają na nowe elektryki i chaty zaszyte w głuszy, by wielkopostnie umartwiać ciało i duszę. Dla nich to po prostu kolejna okazja do spędzania wolnego czasu.
Niemniej pamiętajcie: Wielki Piątek należy przeżyć boleśnie!