wtorek, 29 kwietnia, 2025
Wesprzyj nas!
Lato 2025

Najnowsze

wesprzyj

album fotograficzny

powiązane

„Indiana Jones i Świątynia Zagłady”. Tak wybielali Indiego, aż im się fabuła rozlazła.

Kim pan jest doktorze Jones? Po obejrzeniu „Świątyni Zagłady” zaczynam się gubić. To znaczy wiem, że pański ojciec George Lucas uznał, że nieco przeholował pokazując pańskie sprawki w poprzednim filmie, ale bądźmy szczerzy – tym razem nieco przesadził.

Po pamiętnych potyczkach z hitlerowcami (1936 rok) Indy trafia tym razem do Indii, gdzie walczy z nieco mniejszym, ale nie do końca zagrożeniem. Z wyznawcami krwawego kultu Kali, którzy szukając trzech kamieni Sankary chcą zdobyć panowanie nad światem.

„Indiana Jones i Świątynia Zagłady” formalnie rozgrywa się rok przed „Poszukiwaczami Zaginionej Arki” i mało kto zdaje sobie sprawę z tego, że zabieg ten ma na celu poprawić to, co twórcy pierwszej części „nieopatrznie” wprowadzili do filmu.

Doskonale pamiętamy, że doktor Indiana Jones był nie tylko doświadczonym archeologiem, wykładowcą uniwersyteckim, specjalistą w sprawach okultyzmu. Był również samolubnym kutasem, który za pieniądze zrobi wszystko, a jego brak zasad i szacunku wobec lokalnych kultur i artefaktów był znany wszystkim. Łącznie z jego przyjacielem Marcusem Brodym, dyrektorem lokalnego muzeum oraz przedstawicielami amerykańskego rządu, którzy zwrócili się do Jonesa z prośbą (oczywiście popartą odpowiednimi zachętami finansowymi) o pomoc w zdobyciu Arki Przymierza zanim zrobią to hitlerowcy. Operacja udała się, archeolog zarobił, a rząd ukrył artefakt i przed Niemcami, i przed Indianą Jonesem.

Warto wspomnieć, że za „Świątynię Zagłady” odpowiada praktycznie ten sam zestaw twórców, ze Stevenem Spielbergiem na stołku reżyserskim na czele. Cała reszta, oprócz scenarzystów pozostała ta sama, ale czy to ważne skoro w przypadku filmów o doktorze Jonesie rola scenarzysty ogranicza się do spisania pomysłów Lucasa i Spielberga plus zaakceptowana przez nich jakaś fabułka? No właśnie.

Tyle, że tym razem Lucasowi zależało na konkretnej historii. Takiej, w której od początku będzie wiedział, że główny bohater tak naprawdę zawsze był wrażliwy na ludzką niedolę i wcale nie kierował się rabunkiem i mamoną. Miał zasady, a że po drodze wyszło trochę kwasów…

I to niestety sprawiło, że mimo iż „Świątynia Zagłady” jest naprawdę fajnym filmem, to jednak poległa w amerykańskich kinach. Dla mnie była objawieniem, zresztą obejrzałem ją szybciej, niż „Poszukiwaczy Zaginionej Arki” i byłem nim zachwycony. Poza tym okoliczności, w jakich oglądałem sprawiły, że mam do niej fajniejszy stosunek niż poprzedniej historii.

Pierwszy raz obejrzałem ten film w głogowskim kinie. Poszliśmy tam z moim dwumetrowym kuzynem, który zadowolony ze swojego wzrostu siadł w fotelu nie przejmując się na prośby siedzących za nim dzieci, że zasłania im ekran. Traf chciał, że po może pięciu, dziesięciu minutach cały rząd przed nami zajęli żołnierze, którzy odbywali służbę wojskową w głogowskiej jednostce wojskowej. Musieliście zobaczyć minę mojego kuzyna, który nagle zaczął prosić siedzących przed nim mężczyzn, by zniżyli się nieco, bo zasłaniają mu ekran.

Ja tam problemu nie miałem, wcisnąłem głowę między ramiona wojaków i tak pierwszy raz obejrzałem „Indiana Jonesa i Świątynię Zagłady”. A oglądałem ten film z rozdziawioną gębą i wypiekami na twarzy!

To było wspaniałe! Ta walka o odtrutkę w klubie „Obi Wan”, skok pontonem z otwartego samolotu, wyrywanie serca gostkowi, który żył dalej i ta finałowa zadyma, w której wszystkie chwyty dozwolone! Mówię wam, to się tak oglądało, tak się przeżywało, mało tego, czuło się, że walczyło się wspólnie z Indym przeciwko tym cholernym kalinistom, że zapominało się o całym świecie, a już na pewno o żołnierzach, których zapewne irytował jakiś mały, otyły szkrab wciskający głowę między ich ramiona.

Drugi raz był również kinowy, ale w moim rodzinnym Lubinie. Tak, to było w kinie „Polonia”, przybytku, który jako jeden z pierwszych w świecie (tak!) dokonał projekcji ruchomych obrazków.

I tutaj również nie oglądałem filmu sam. Poszedłem do kina z moim ojcem i wujkiem i zapamiętałem ten fakt chyba tylko z tego powodu, że podczas gdy ja z jeszcze większymi wypiekami na twarzy przeżywałem ucieczkę kolejką przez kopalnię kalinistów, te dwa stare byki, które wtedy miały mniej lat niż ja teraz, zarykiwały się ze śmiechu przez cały ten czas.

Rozumiecie, górnicy.

Ale trzeci raz to już było czyste wariactwo, którego młodsze pokolenie nigdy nie doświadczy i może mi tylko zazdrościć. A rzecz miała miejsce w Wygnańczycach, zgrupowaniu obozów harcerskich, gdzie przyjeżdżali również Rosjanie i wschodni Niemcy.

I pewnego dnia na plażę zajechało kino polowe. Nikt nie wiedział, jaki będzie film, takie czasy, że cieszyłeś się tym co miałeś, nawet wpierdolem. Ekipa rozwiesiła między drzewami szytą ileś razy płachtę z dziurą, bo nawet gałęzie przedzierały się przez szmatę i trzeba było sosenkę po prostu uciachać, ale żadne zwierzę nie ucierpiało.

I poszło! Najpierw „Piraci XX – ego wieku”, radziecki wynalazek przygodowy. A potem… Indy!

I znowu ten dziecięcy zachwyt, to współprzeżywanie, ten zawiadiacki urok, wdzięki, ta szlachetna brutalność i co tu dużo mówiąc: spryt i odrobina szczęścia sprawiające, że pokonywał dwa razy większych od siebie osiłków.

I minęły lata, a ja w międzyczasie szukałem zdjęć, plakatów, podartych koszul i przetartych kurtek i kapelusza, aby tylko mieć coś z jonesowego kuferka.

„Indiana Jones i Świątynia Zagłady” udał się i się nie udał. Udał z oczywistych względów: stara ekipa, Harrison Ford, szalone sceny akcji, a to co dzieje się w ostatnich trzydziestu minutach filmu to już jest kumulacja tego co najlepsze w kinie przygodowym!

Niemniej jako całość nie można powiedzieć, że jest filmem udanym choćby z tego względu, że twórcy mieli większe aspiracje.
Miał powstać spójny film, precyzyjnie pokazujący Indianę Jonesa jako strażnika zasad moralnych, który zmienia plany życiowe pod wpływem cierpienia niewinnych ludzi, ba! ryzykuje dla nich życie nie żądając niczego w zamian.

Nietypowy początek filmu przypomina nam o pozafilmowych ciągotach Stevena Spielberga, którego marzeniem było nakręcenie musicalu oraz filmu o Bondzie. Stąd to musicalowe otwarcie filmu, kiedy to poznajemy główną kobiecą bohaterkę, piosenkarkę Wilhelminę Scott. Chwilę później po stopniach klubu „Obi Wan” schodzi elegancki, niezwykle przystojny mężczyzna w czarnych spodniach, białej marynarce i goździku w butonierce i po chwili rozgrywa śmiertelny pojedynek, najpierw o diament, a potem o własne życie.

To musicalowo bondowskie wejście trochę nas dezorientuje, ale wkrótce zostajemy wrzuceni na właściwe tory, gdy pojedynek zmienia się w mordobicie, w którym biorą udział dosłownie wszyscy i wszędzie.

Podjęci przez Dana Aykroyda przemykają obok Stevena Spielberga, Kathlenn Kennedy oraz Georgea Lucasa i wsiadają do samolotu, którym – jak sądzą – uda im się uciec przed zagrożeniem. Nic bardziej mylnego. Obsada samolotu wypuszcza paliwo i wyskakuje na spadochronach. Nara, radźta se sami.

I radzą, wyskakując na pontonie, który osiadając na ziemi służy za najpierw za spadochron, potem za sanie, by w końcu trafić do rwącej rzeki oraz wioski, której mieszkańców okradziono ze świętego kamienia Sankary, a dzieci porwano.

I tu zaczynamy właściwy film, który tak poróżnił i krytyków i dopiero co zagorzałych fanów Indiany. W końcu ten film miał być rozrywką lekką, łatwą i przyjemną. Taką w sam raz dla całych rodzin, do obejrzenia w kinie lub podczas niedzielnego oglądania telewizji.

Tymczasem mamy do czynienia z ohydnymi robalami, bezczeszczeniem zwłok, wyrywaniu serca żywemu człowiekowi, krwawe obrzędy, przemoc wobec dzieci, krwawe obrzędy religijne, picie ludzkiej krwi i opętanie głównego bohatera. No cóż, w pewnym sensie jest tutaj jeszcze bardziej harkorowo, niż w „Poszukiwaczach”!

I właśnie to stanowi w moim odczuciu o tym, że mimo wszystko tego filmu nie da się do końca lubić. Zresztą sam Steven Spielberg w którejś z wypowedzi rzekł, że najmniej lubi „Świątynię Zagłady”. Również Lucas przyznał, że podczas kręcenia tego filmu przechodził przez mroczny okres w swoim życiu, co mogło wpłynąć na kształt filmu.

No jest jak jest. Jak dla mnie i tak nie jest źle, bo jak wspomniałem ostatnie pół godziny to istny cyrk i atrakcje następujące jedne po drugiej, jakby Spielberg z Lucasem licytowali się coraz to bardziej spektakularne przygody.

Natomiast jest tu wątek, który choć generalnie pominięty przez krytykę i widzów, zasługuje na szczególne uznanie. To Short Round, bezdomny nastolatek przygarnięty przez Indianę. Chłopak, który będąc wspólnikiem bohatera jest nie tylko jego przyjacielem, ale kimś w rodzaju syna. Mało tego, ten uwielbiający Jonesa urwis ratuje „ojcu” życie nie patrząc na nic! Jest mu tak szczerze oddany, że oglądanie każdego momentu, w którym patrzymy na tych dwóch nie tylko bawi, ale chwyta za serce.

Czegóż tu nie ma! Pościgi, pojedynki w wagonikach pędzących z zawrotną prędkością nad rzekami lawy, strzelaniny, krokodyle, powodzie, zawalający się zwodzony most, kamienie Sankary, no panie! jest tu wszystko, czego pragnie dusza żądnego przygód dziecka. I tego dużego i tego małego.

Wydawało się, że to szczyt możliwości kina przygodowego i wszystko co nastąpi później będzie ledwie żonglerką tego, co już zobaczyliśmy.

A jednak Spielberg, Lucas i Ford dadzą nam jeszcze bardziej pyszne danie, najlepszego Indiane w historii. Ale na to trzeba poczekać jeszcze cztery lata.

Póki co Indiana w Indiach choć niezbyt przychylnie przyjęty przez krytyków, lecz jeszcze bardziej pokochany przez fanów zrobił swoje: wybielił bohatera i przeniósł kinową rozrywkę na jeszcze wyższy poziom.

 

Autor

  • Przemysław Saracen

    Dziennikarz, pisarz i człowiek pracy najemnej. Autor książki "Dzikie historie: Norwegia". Założyciel i wydawca magazynu "Srebrny Kompas". Autor w serwisie "Posty.pl" oraz współpracownik lokalnego magazynu "Tu Lubin". Finalista polskiej edycji międzynarodowego konkurs scenariuszowego Hartley - Merill utworzonego przez Roberta Redforda. Wychowałem się w duchu Tony`ego Halika, małżeństwa Gucwińskich oraz komiksowych przygód Kajka i Kokosza i tarapatów, w jakie pakował się literacki wojak Szwejk. Lubię wszystko, co dobre i oryginalne. Czasem dobra rozmowa jest bardziej fascynująca, niż najbardziej wymyślny film.

    View all posts

 

Więcej od Autora

Póki co Indiana w Indiach choć niezbyt przychylnie przyjęty przez krytyków, lecz jeszcze bardziej pokochany przez fanów zrobił swoje: wybielił bohatera i przeniósł kinową rozrywkę na jeszcze wyższy poziom."Indiana Jones i Świątynia Zagłady". Tak wybielali Indiego, aż im się fabuła rozlazła.