Od czasu wyborczej klęski na poziomie 8,6 procent, czyli raptem procent więcej od wyniku konfederastów mówi się o sanitarnym odstrzeleniu Włodzimierza Czarzastego z funkcji szefa Nowej Lewicy.
Dziękujemy, że nas czytasz! Będziemy ogromnie wdzięczni, jeśli zdecydujesz się wesprzeć Srebrny Kompas na Zrzutce! Dziękujemy!
Tyle, że poza lubieżnym mlaskaniem Millera i uśmiechem w kącikach ust Zandberga, który wydaje się grać na osłabienie Nowej Lewicy nic dobrego dla lewicy z tego faktu nie wyniknie. Dlaczego?
Tekst będzie długi, a zatem nieklikalny i zajmie trochę czasu. Zróbcie więc siku, zaparzcie sobie kawy, przygotujcie słonecznik, czy inne przekąski i zaczynamy.
Nie ma co udawać – wynik wyborczy Lewicy jest dramatyczny (w porównaniu do wyników w poprzedniej elekcji można chyba tak mówić). Można pocieszać się, że będziemy współrządzić krajem, a nasze postulaty przebiły się do głównego nurtu, ale marna to pociecha.
Wśród lewicowego komentariatu dominuje niechęć do władz Lewicy i coraz częściej słychać głosy o usunięciu z funkcji nie tylko Włodzimierza Czarzastego, ale i SLD – owskiego zaplecza. Wśród zarzutów dominuje zbytnia uległość wobec Donalda Tuska, zbyt mała lewicowość i niechęć do pójścia na zwarcie.
Prawda jest taka, że Wuja powinien zostać i za chwilę to uzasadnię, ale będzie długo. Młodemu komentariatowi przyda się mała lekcja historii.
Z PIASKU BICZA NIE UKRĘCISZ
Cofnijmy się w czasie. Byłem uczniem siódmej klasy podstawówki, a mój wychowawca wyzywał mnie od Lenina, bo jako przewodniczący klasy wyrażałem swój sprzeciw wobec nauczyciela, który z premedytacją poniżał naszego nowego kolegę.
Jednak nie z tego powodu ten rok był wyjątkowy. Tego roku, jak powiedziała Jolanta Szczepkowska upadł komunizm i miało być tylko lepiej. Umowna komuna upadła mimo, iż komuną nie była.
Niewierzący towarzysze partyjni wysyłali dzieci na katechezy, a komunie były rodzinnym świętem. Komuniści brali kościelne śluby, przyjmowali księdza po kolędzie, a papież traktowany był przez władze państwowe jak monarcha. Księża żyli jak pączki w maśle, trzymali łapę na imporcie samochodów z Niemiec, a działacze partyjni zabezpieczali materiały budowlane na budowę kościołów.
Taki był komunizm w tej Polsce. Fasadowy. Niby postępowy, niby stawiający na umysł, a jednak konserwatywny i oparty na tradycji ludowej wymieszanej z katolicyzmem, w myśl którego Jezusek mieszka w dziupli na rozstaju dróg.
Cwaniactwo rosło w siłę, a ludzie wcale nie żyli dostatniej, ale jednak bezpieczeństwo socjalne i przywileje branżowe sprawiały, że dało się żyć.
Aż nadszedł słynny 4 czerwca roku pamiętnego, gdy naród zdecydował: „Precz z komuną!”. Od tej pory miało być tylko lepiej, bo ludzie oczekiwali, choć nie umieli fachowo tego określić – gospodarki na wzór niemieckiej. Zamiast tego Polska stała się konserwatywno – liberalnym laboratorium z odchyleniem polskiego katolicyzmu zakonserwowanego kazaniami Jana Pawła II.
Plan Balcerowicza, absolutna dominacja Kościoła Katolickiego, który jako jedyna instytucja skorzystał na przemianie ustrojowej oraz wymiana polityków z w miarę ogarniętych cwaniaków i złodziei na niekompetentnych idiotów chodzących na pasku biskupów i zagranicznych doradców to początki funkcjonowania pokomunistycznej Polski.
Staliśmy się skansenem Europy nie zdając sobie z tego sprawy. Chaos towarzyszący przemianom systemowym sprawił, że ludzie trafili w nową rzeczywistość i nie można dziwić się, że się pogubili. Winię polityków, że ani nie potrafili, ani nie chcieli objaśnić ludziom nowej rzeczywistości. A może po prostu sami nie wiedzieli dokąd idą? Może świadomi swojej niekompetencji i niewiedzy skupili się na tym, co umieją najlepiej: na udawaniu, klęczkach przed biskupami i opowiadaniu komunałów?
Szarpaliśmy się więc. Chcieliśmy iść do przodu jako społeczeństwo, ale nie wiedzieliśmy, że dosłownie za chwilę miliony z nas dostaną kopa w tyłek i wylądujemy na bruku bez prawa do czegokolwiek. A doprowadzone do upadku fabryki wkrótce zmienią właścicieli (pamiętamy komunistycznych ogarniętych cwaniaków), zostaną rozparcelowane i ponownie sprzedane?
Czy myślicie, że elity polityczne jakoś zareagowały? Wprowadziły programy pomocowe? Ulgi dla rodzin, których jedyni żywiciele lądowali na bruku? Nie. Byliśmy „collateral damage”. Tyle, że tych „collateral damage” była większość społeczeństwa.
Elity polityczne, ci z pierwszej Solidarności, jak o sobie mówią dzisiejsi „liberałowie” zrobili to co zwykle – zerwali kontakt z ludźmi. Pobiegli do biskupów. Pojechali do Watykanu na audiencję u papieża. Kontynuowali wyprzedaż czego tylko się da. Aby tylko sprzedać, bo rozumiecie „precz z komuną”. Wkładka ludzka do sprzedawanego zakładu pracy to były skutki uboczne, „collateral damage”.
Nie dziwne, że w ślad za elitami i lud poszedł najprostszą ścieżką. Populizmu, fasadowej wiary, udawanej solidarności. Ludzie stali się samolubni i bezwzględni. Bo sami nagle stracili wszystko i zostali zostawieni sobie.
Partie polityczne też zajęły się same sobą. PZPR dzięki urokowi swego cudownego dziecka, Aleksandra Kwaśniewskiego przekształciło się w Socjaldemokrację i postanowiła wymyślić się na nowo. Środowisko solidarnościowe pokłóciło się i stworzyło nowe partie, które spajały elementy nacjonalistyczne połączone z religijną retoryką i nieodzownym odwoływaniem się do „nauk polskiego papieża ojca świętego Jana Pawła II”.
Z czasem polska socjaldemokracja przekształciła się w Sojusz Lewicy Demokratycznej, Wałęsa był Prezydentem, solidarnościowe matołki wymyśliły sobie, że z dnia na dzień staną się liberałami o konserwatywnych odcieniach, bo nieważne jaka Polska będzie, byle była katolicka, jak mawiał premier jednego z „liberalnych” rządów. I tak to szło. Niby wszyscy się różnili, a i tak w każdą niedzielę przekazywali sobie znak pokoju w trakcie niedzielnych mszy.
A w tle żyły sobie pokolenia wychowane w biedzie, a bezrobocie zaczynało przechodzić z ojca na syna przyjmując wymiar strukturalny. Przemoc domowa stawała się normą, depresje i samobójstwa wśród młodych narastały. Swoboda obyczajowa była jakąś odległą przyszłością, nieosiągalnym marzeniem. Dorosłe uczennice, które zaszły w ciążę były wyrzucane ze szkoły, a te którym udało się doprowadzić do poronienia ukończyły edukację. Taka to była wesoła III RP pod szyldem liberalnych polityków, światłych romantyków prowadzących nas ku świetlanej przyszłości.
I jeśli myślicie, że cokolwiek zmieniły rządy Sojuszu Lewicy Demokratycznej, to nie będzie tajemnicą gdy powiem, że raczej się mylicie. Po prostu cwani towarzysze, w jakiejś części uwłaszczeni na majątku zakładów, które „nagle” padły, wyciągnęli wnioski.
Pod fasadą lewicowych wartości i obrony zdobyczy socjalnych poprzedniego systemu (rozumiecie, nostalgia, mieszkania za Gierka, praca dla wszystkich i takie tam opowieści) SLD pielęgnowało polskiego kołtuna wspierając się siłą kleru.
Wiecie, jak to jest – trzeba werbalnie pokazać, jak bardzo różnimy się od tych hehehe solidaruchów, którzy tylko potrafią rozkradać majątek narodowy i doprowadzać do ruiny miliony polskich rodzin. To my jesteśmy prawdziwymi obrońcami tych biednych ludzi, których plan Balcerowicza doprowadził do nędzy.
Tyle, że to wszystko przypominało wujka, wzóru cnót i przedsiębiorczości, który okazuje się podczas wesela zaślinionym awanturnikiem, a pod płaszczykiem żartów obraża biesiadników, obmacuje pannę młodą i cichcem wynosi skrzynkę wódki, choć stać go na dwie.
Jakie to polskie prawda? Krew z krwi, kość z kości. Jesteśmy Polakami z dziada pradziada. Niezależnie od poglądów politycznych jakie wyznajemy.
Wychowano nas na kołtunów i jesteśmy nimi, choć zaprzeczamy temu. Bo w nieoczekiwanym momencie i mimo pracy nad sobą zawsze wyjdzie z nas kawał polskiego kmiota pielęgnowanego przez klasę polityczną, polewającą nas bogoojczyźnianym sosem.
Z czasem znikła solidarność w kraju Solidarności. Zastąpiła ją zazdrość i radość z cudzego niepowodzenia. Umarł szacunek, odpuściliśmy sobie pomysłowość, samokształcenie, wyrozumiałość i życzliwość. W kraju papieża w koszu wylądowały wrażliwość, bezinteresowność i empatia. Przyzwoitość przeszła do legendy.
Staliśmy się bezkształtną masą. Społeczeństwem zdominowanym przez najgorsze cechy. Płacimy za to dopiero teraz, a wzrost chorób psychicznych i samobójstw wśród młodych ludzi jest ponurym efektem tej trzydziestoletniej hodowli czasu przełomu.
Powtórzę – wszystkie partie przyczyniły się do tego. Sojusz Lewicy Demokratycznej również dołożył do tego swoją nawet nie cegiełkę, co cegłę.
Partia niby lewicowa, bo niby jak inaczej miałoby być. Nie można było tak nagle stać się partią chadecką, nawet cynizm Leszka Millera ma swoje granice.
Ale retoryka! O tak, retoryka mogła wszystko. Dlatego też wypróbowani w boju towarzysze musieli udowodnić, że oni żadni komuniści, tylko Polska, tylko Orzeł Biały, oni tak naprawdę nienawidzili komunizmu, a do PZPR należeli tylko po to, by rozsadzić system od środka. Do moskiewskich szkół chodzili tylko po to, by poznać metody wroga, solidaruchy to awanturnicy i nieudacznicy, Wałęsa to dureń z nich największy.
A oni, SLD – owcy od Millera w najczarniejszych chwilach stanu wojennego czytali wspólnie i na głos encykliki Jana Pawła II, by przetrwać mroki komunizmu. A wódkę z biskupami pili, by uśpić ich czujność. No po prostu chłopaki z SLD mieli być bardziej. I byli.
Tak bardziej, że doprowadzili do sukcesów Leppera, Platformy Obywatelskiej, Prawa i Sprawiedliwości, Ligi Polskich Rodzin i innego faszystowskiego tałatajstwa.
Wciąż hodowani na starych, dobrych kołtuńskich wzorcach ludzie wybrali prawicowych jeźdźców apokalipsy. Stary, dobry Leszek Miller wypuścił demony, które do dziś rządzą Polską. Doprowadził do tego, że polska lewica, która była nią tylko z nazwy znalazła sobie ustronne miejsce dwa metry pod polityczną ziemią, polaną przez konkurentów kwasem i zasypanych wapnem.
Owszem, gdzieś tam w tle pojawili się boży wariaci zgrupowani wokół kanciaka z megafonem, którego znamy dziś jako Potężnego Duńczyka, ale kto by się nimi wtedy przejmował.
Liczył się Kanclerz, jak nazywano Millera. Wszelkie ruchawki lewicowe, jak Unia Pracy Ryszarda Bugaja, aktywność Piotra Ikonowicza, czy secesja Marka Borowskiego, który w proteście przeciwko zamordyzmowi Millera założył SDPL, te wszystkie aktywności spotykały się z gwałtowną reakcją partii.
Łamanie karier, deprecjonowanie dorobku, donosy, przecieki do mediów, szantaże i „życzliwe komentarze” były na porządku dziennym w życiu tej nowoczesnej i lewicowej partii.
Jak widać PiS wcale nie był pierwszy.
Kolejne pokolenie prostackich polityków prostacko potraktowały prostackie społeczeństwo, które wybrało starych nowych prostaków. Wszystko zostało w jednej wielkiej patologicznej rodzinie, w której każdy z jej członków miał o sobie wielkie mniemanie.
Jako społeczeństwo jesteśmy ogromnie niewyedukowani. Reagujemy na najprostsze komunikaty oparte na populizmie i braku szacunku dla własnego dorobku.
Pewnej nocy szedł sobie koleś w średniozaawansowanym wieku.
Nie nosił jeszcze czerwonego sweterka, a sam ledwo wylazł z grobu wykopanego przez towarzyszy partyjnych i tzw. liberalne media. Kwasem i wapnem miała być tzw. afera Rywina. Coś o czym się mówiło, ale czego nie było.
Za kołnierzem człowiekowi nie siedziałem, ale mogę sobie wyobrazić, jak jegomość znany jako Wuja natknął się na świeży grób, który zaczął rozkopywać. Przyglądając się trupowi zastanawiał się, jak by go tu reanimować.
W imię pluralizmu, bo przecież polityczna atmosfera w Polsce stawała się nie do zniesienia. Oczywiście wyhodowane społeczeństwo konserwatywno libolskie, by użyć określenia Marcina Giełzaka z podcastu „Dwie Lewe Ręce” nie widziało potrzeby, by cokolwiek zmieniać, ale gdzieniegdzie zaczęła jawić się potrzeba zmian, a i Razem zyskiwało na popularności.
Trzeba działać, panie.
Trzeba przy wykorzystaniu starego szyldu stworzyć nowe, a potem zobaczy się co dalej. W końcu jesteśmy jednym z większych krajów Unii Europejskiej, której większość rządów to rządy lewicowe. A u nas? Same narządy.
Lewica dwa metry pod ziemią, jej grabarz chodzi opromieniony blaskiem wojny w Iraku i tajnymi więzieniami CIA w Polsce, stworzeniem oligarchii w postaci Kulczyka czy Gudzowatego. W gratisie pozwolił na powrót „Liboli” i otworzył drogę nacjonalistom od Giertycha oraz ekonomicznej szurii.
I w takich warunkach Wuja Czarzasty kręci bicz z piachu, bo nie ma wyjścia. Gdzieś tam pojawiają się ideowi działacze starej lewicy, niczym ocalali z rzezi rycerze Jedi, którzy odzyskawszy ostrość widzenia pomagają Człowiekowi w Czerwonym Swetrze wychować młodzików na nowych obrońców Republiki.
Gdzieś tam największy hochsztapler polskiej polityki, czyli Janusz Palikot zakłada lewicową partię, bo tak mu wyszło z opłaconych sondaży. Przedsięwzięcie zakończyło się spektakularnym fiaskiem. Palikot zostawił wielu rozczarowanych i zrażonych do polityki młodych ludzi, dla których Mr 300 Baniek Długu był polityczną wyrocznią.
Na gruzach palikociarni powstała „lewicowa” Wiosna pod wodzą ex – sldowca Roberta Biedronia. Tyle tytułem skrótu.
Wróćmy do Czarzastego, który w czasie jak płynę w dygresjach próbuje ukręcić ten bicz.
Wydaje mi się, że Wuja przeliczył się licząc, że wiernych druhów jest więcej.
Na dodatek łeb podniósł Miller pełniący w międzyczasie funkcję podnóżka, po którym Lepper wsiadał na konia. Dziś ten oślizgły komuch jest wiernym osłem Donalda i gorliwie pracuje na odcinku zniszczenia Nowej Lewicy, bo taką nazwę przyjęła nowa formacja po połączeniu SLD i Wiosny.
Nieco wcześniej dzieciaki z Razem ostentacyjnie odcinają się od ruchów Czarzastego bo wiecie, ludzie od Zandberga to taka sekta od świętego Jakuba czy inni amwayowcy, którzy są jedyną prawilną lewicą.
Tworzy się więc ta lewica, a równocześnie prawicowe rządy matołków rządzą pełną gębą wciąż wmawiając ludziom populistyczne hasła i szczując na siebie. I ci biedni ludzie łykają to, bo od przeszło trzydziestu lat inaczej nie potrafią. Dobrze, że gdzieś pod tą nacjonalistyczną murawą pojawiają się dżdżowniczki zmian.
Dżdżowniczki, które potrzebują gleby w postaci w miarę porządnej organizacji lewicowej. Takiej, jaką lepi Czarzasty.
I choć lepi ją mozolnie wie, że musi dokonać przewrotu wewnątrz własnej formacji. Przewrotu, który sprawi, że lewica odzyska swoje właściwe znaczenie, a społeczeństwo obudzi się ze zgnuśnienia i zauważy, że musi gonić świat.
I jakoś to wszystko zatrybia. Człowiek w Czerwonym Swetrze sprawia, że dziś Lewica jest jedyną w Polsce partią, która dokonała autorefleksji, wyciągnęła wnioski i dokonała wewnętrznego przewrotu jakiego nigdy nie widzieliśmy. Stał się przewrót pokoleniowy, mentalny, programowy i polityczny.
Doszło do kolosalnych zmian, obliczonych nie na rok czy dwa, lecz na kadencje. Może nawet trzy. To coś, co nam umknęło, bo bardziej nas rajcowało, że w dniu wyborów chłopiec od piesków zrobił lepszy wynik, niż startujący z tej samej listy przewodniczący.
Bo wiecie, w Polsce wszystko musi być na JUŻ. Jakby co, rzuci się szpachlę, bo prawda jest taka, że klient pozwoli się oszukać, aby był zadowolony.
Nie byłoby tego przeorania SLD, gdyby nie Czarzasty. Jego świadomości, że to ostatni dzwonek, by lewica cokolwiek znaczyła. Wuja musiał znaleźć pomysł, który odpali za pierwszym razem, bo drugiej szansy nie będzie. Wiedział co chce osiągnąć i dlaczego ale myślę, że do końca nie wiedział jak.
To jest jak z pisaniem scenariusza. Wymyślasz o czym będzie film, potem piszesz początek, środek i koniec, a to co pomiędzy tworzy się przy okazji. Polska polityka jest na tyle nieobliczalna, że nawet mając plan trzeba było przygotować się na działania podyktowane potrzebą chwili.
Generalnie tworzenie Nowej Lewicy to świetny materiał na film. Chciałbym obejrzeć sceny, w których Włodzimierz Czarzasty, wyzywany przez starych towarzyszy spod znaku Millera i Rozenka siedzi w pokoju i walczy sam z sobą. Robi bilans. Z czego ustąpić, czy w ogóle ustąpić, jak bardzo jest genialny, a może wcale nie jest genialny, bo to młodsi kształtują przyszłość?
Ten wewnętrzny konflikt, okiełznanie samego siebie, poskromienie pychy to jest to, za co cenię Czarzastego. Kiedy spojrzycie na niego ujrzycie gościa, który przeszedł długą drogę. Nie tylko stworzył na nowo Lewicę, ale wymyślił siebie na nowo, a praca nad sobą przeniosła się na to, że Lewicę da się zwyczajnie lubić.
Po drodze stworzył alians z Razem, które jakimś cudem wyszło z jaskini, może zapasy im się skończyły, i zbierając po drodze odradzające się lewicowe organizacje powolutku, kroczek po kroczku szedł do przodu.
W naszym nieustannie gotującym się kociołku polskiej nienawiści politycznej brakuje czynnika ludzkiego. Faktora, który łagodzi obyczaje i sprawia, że przeciwnicy jeśli nie zaczynają się lubić, to przynajmniej szanują się.
Pokoleniowo przeorana Lewica jest mieszanką charakterów, starcia pokoleń, młodzieńczej chełpliwości – by nie rzec buty, ale przede wszystkim grupą ludzi, którzy się lubią. I to jest ten ludzki czynnik. Ta dusza, którą nadał Lewicy Włodzimierz Czarzasty.
Nie rozpływajmy się zbytnio nad przewodniczącym, w końcu przegrał nam wybory. Zanim pogrzebiemy go przypomnijmy sobie, że oprócz niego w sztabie był grający na siebie Zandberg i grający na Śmiszka Biedroń. Sorry, ale tak to wygląda i zanim odstrzelimy Włodka, weźmy na cel również tych dwóch. Ale dziś nie oni są przedmiotem mojego tekstu.
Rozpłyńmy się nad tym co wydarzało się mniej więcej do czasu głosowania nad KPO. Myślę o znakomitym wyczuciu polityki Czarzastego, jego rozumienia tzw. „real politik” i dostosowywaniu bieżącej taktyki do sytuacji w kraju i na świecie.
Tyle, że w pewnym momencie widać było, że Czarzasty ciągnie ten wózek sam. Robi politykę praktycznie w pojedynkę.
Kreowany na prezydenta kraju Robert Biedroń okazał się ludzikiem bez właściwości.
O zblazowanym, Zandbergu, który sprawia wrażenie, jakby był zniesmaczony, że musi ruszyć cztery litery i zejść z Parnasu, by tłumaczyć temu tępemu ludowi podstawy demokracji nawet nie chce mi się mówić.
Został więc Wuja sam. Zdał sobie sprawie, że tak naprawdę nie ma kim robić polityki. Młodzi robią ją na twitterze, przyszły niedoszły prezydent woli fotografować się z mężem/żoną na tle lodówki, koalicyjny partner żyje w swojej bańce, media tłuką go za każdym razem, a Lesio Miller kopie pod nim dołki wysmakowanie przy tym mlaszcząc.
Pozwólcie mi na nieco frywolną lecz chyba prawdziwą opinię o Włodzimierzu Czarzastym. Nie jako polityku, nie jako strategu. Bardziej jako o zjawisku społeczno politycznym, który na moich oczach dokonał ogromnej zmiany mentalnej.
Otóż – można się śmiać – Wuja jest jak sienkiewiczowski Zagłoba, który choć lekceważony okazuje się prawdziwym bohaterem. Ma słabości, ale potrafi je poskromić na rzecz dobra wyższego. Wiemy, że zawsze stanie na wysokości zadania i mimo iż narzekamy to wiemy, że można na niego liczyć. Kiedy trzeba potrafi być lisem, jak przy okazji głosowania nad KPO, a jak trzeba potrafi być lwem, jak na marszu miliona serc.
Doskonale rozumie zależności, w jakich przyszło mu pracować i do nich dostosowuje to, co ma w ręku licząc na łut szczęścia i pychę przeciwnika. A najważniejsze jest to, że zawsze postawi na swoim.
Czas wrócić do czarnego luda tej opowieści. Myślę, że po prostu Czarzasty nas przecenił. Okazuje się, że nie jesteśmy tak nowocześni. Często i głośno mówimy o tolerancji i gloryfikowaniu różnorodności. Problem jest wtedy, gdy deklaracje zestawiamy ze stanem faktycznym.
Niestety wciąż jesteśmy na etapie kołtuna. Trzeźwiejącego, ale jednak wciąż kołtuna.
Zmylił nas Strajk Kobiet. Zmyliła nas polityka rządu w sprawie pandemii. Zmyliła nas reakcja na nacjonalistyczną politykę ministra edukacji narodowej. Zmyliła na Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy. Zmyliła nas pomoc wobec uciekinierów z Ukrainy. Wiele rzeczy nas zmyliło. Pomyliliśmy emocjonalne odruchy ze świadomością obywatelską.
Błędnie odczytując powyższe sygnały Lewica poszła na skróty i zaczęła grzać w kampanii tematy światopoglądowe mimo naprawdę dobrych postulatów socjalnych i gospodarczych.
Nie jest to dziwne, w końcu jeśli dziesięć razy z rzędu powtórzysz „Nie będziesz szła sama” to w końcu ktoś w to uwierzy i nie będzie wymagał dyskusji na ten temat, bo i o czym tu dyskutować.
Podobnie z prawami kobiet, mniejszości seksualnych, związków partnerskich. W końcu w dzisiejszych czasach są to prawa uniwersalne i prawa do ich głoszenia ma zarówno Lewica, jak Platforma Obywatelska.
Zaraz zarzucicie mi, że za klęskę Lewicy odpowiada niewdzięczne społeczeństwo. No nie, aż tak głupi nie jestem. To jakie mamy społeczeństwo to jedno. Ale to, w jaki sposób prowadzi się kampanię to dwa.
Mógłbym delikatnie powiedzieć, że Lewica padła ofiarą błędnej oceny elektoratu, o którym tak naprawdę mało wie. Mógłbym równie delikatnie powiedzieć, że Lewica zbyt mocno oparła się na filarach z dykty, czyli postulatach mniejszościowych.
Tyle, że od czasów pandemii coś się z Lewicą stało. Nie wiem czy to młodzieńcza buta, triumfalizm, zwyczajna głupota, czy brak doświadczenia, a może chęć odcięcia się od Wujasa.
Mniej więcej w tym samym czasie, a na pewno przed głosowaniem w sprawie KPO, Platforma Obywatelska pod wodzą nowego przewodniczącego, Borysa Budki zalicza spektakularny spadek popularności i błyskawicznie spada z poziomu przeszło dwudziestu procent do dziesięciu.
To mniej, niż nowopowstała Polska 2050 założona przez politycznego nowicjusza Szymona Hołownię, który w pojedynkę wykręcił trzeci wynik w wyborach prezydenckich.
W nagłym trybie stery w PO przejmuje Donald Tusk, który wrócił z zagranicznych wojaży. Były premier powolutku odbudowuje poparcie partii zwierając jej szeregi metodą doskonale znaną od przeszło trzydziestu lat: prymitywna propaganda, tak mi dopomóż bóg, módlmy się, jebać pis, wróg czai się za rogiem, jest ciężko, siły ciemności, zakaszmy rękawy, mamy rację, tam jest wróg, tu jest Polska.
Platforma ucieka grabarzowi spod łopaty, znowu się udało. Bo zawsze się udawało, a Polska kolejny raz trafia między młot i kowadło polaryzacji.
Zaczyna brakować powietrza dla organizacji lewicowej, a społeczeństwo, które z trudem wydostaje się z tym cholernych kolein zaściankowości ponownie w nie wskakuje. I jest mu dobrze, bo zawsze było.
W końcu niegdyś umiłowany promotor faszystów Roman Giertych, wicepremier w rządzie PiS i ulubiony dzidziuś ojca Rydzyka dziś staje się umiłowanym tęczowym Europejczykiem i obrońcą demokracji w PO, media stają się żołnierzami w partyjnej wojnie, a drogi Kaczor z równie drogim Donaldem stają się śmiertelnymi wrogami, ale przecież wszyscy widzimy, że to gra w której wszystkie karty są znaczone.
Ze zdumieniem odkrywam, że udało im się wdrukować w nas odruchy, w myśl których działamy jakby wbrew sobie, a wszelkie propozycje służące społeczeństwu gwałtownie odrzucamy, jako absurdalne.
Na szczęście nie wszystkich udaje się zapędzić w dotychczasowe, zatęchłe miejsce, ale wciąż jest ich niewielu. Nawet wydaje się, że jest ich całkiem sporo, może nawet z piętnaście procent?
No dobrze, ale co z Czarzastym i Lewicą jako koalicją ugrupowań określających się jako lewicowe?
Z perspektywy czasu i dynamiki zdarzeń można śmiało rzec, że pokoleniowa wymiana, choć niezbędna, odbyła się zbyt szybko i zbyt gwałtownie.
Pozbyto się weteranów pokroju Krzysztofa Janika, bardzo mądrego człowieka i SLD- owca z krwi i kości. Zaburzono równowagę nie tylko pokoleń, ale i ludzi o różnym poziomie doświadczenia.
Jakby zapomniano, że są i generałowie i żołnierze. Lewicowa młodzież wymiata na twitterze, rozstawia po kątach towarzyszy, którym intelektualnie do pięt nie dorasta, ale nie potrafi odnaleźć się w dyskusji.
Wydaje mi się, że Czarzasty przespał moment, nie dokonał tego bolesnego, acz niezbędnego etapu w życiu organizacji.
Przypomina ukochanego dziadka, który niezależnie od wszystkiego zawsze stanie po stronie ukochanych wnuczków. Zawsze wyciągnie za włosy z bagna, może klepnie czule w dupcię, ale uśmiechnie się i pocieszy, bo wszystko będzie dobrze. I tylko niby skarci i ostrzeże, ale przecież i on i wnusio wie, że to takie dziadkowe gadanie i jak było tak będzie.
Ten długo opisywany kontekst społeczno polityczny jest bardzo ważny, bo w dyskusji dotyczącej wyniku wyborów będzie mylnie rozpoznany jako coś, czemu winni są politycy Lewicy.
Postawmy sprawę jasno – nie zmienimy nagle społeczeństwa, które przez trzydzieści lat było hodowane na wzór tępej masy bez żadnych praw. Niewolnik, którzy przez większość życia służył swemu panu nagle nie stanie się świadomym obywatelem tylko dlatego, że jego pan po 30 latach uczynił go wolnym.
Są za to błędy, które możemy wykazać. Są to wg mnie:
BRAK WYRAZISTYCH OSOBOWOŚCI
Świat składa się z symboli. Ludzie kochają mity i ludzi, którzy je uosabiają. To dlatego przywódcy dokonują rzeczy wielkich. To banał, ale praktycznie każdy rok istnienia ludzkości potwierdza potrzebę funkcjonowania charyzmatycznej osobowości w praktycznie każdej grupie społecznej.
Lider jest uosobieniem naszych żądań, oddaje publicznie nasze tęsknoty, niezgodę, walczy za nas i prowadzi do zwycięstwa.
Jest inspiracją – sprawia, że chcemy być lepsi i wesprzeć go w dążeniu do zwycięstwa. Kraśniejemy z dumy, gdy pokonuje przeciwników w publicznej debacie i prowadzi nas do zwycięstwa.
Dzięki mądremu przywódcy awansujemy społecznie. Lokalni liderzy pną się do góry, bo chcą być tacy jak ten, który natchnął ich do działania. W ten sposób pokonujemy kolejne bariery i stajemy się lepsi. Cieszymy się, gdy nasz lider rozmawia jak równy z równym w trakcie spotkań ze przywódcami innych państw.
Mądry lider potrafi zachęcić nas do pozytywnych działań i potrafi wprowadzić odpowiedni poziom debaty publicznej.
Dobry lider jest pełen pasji, którą zaraża swoich zwolenników. Działaniem daje przykład.
Czekajcie, czy ostatnie dwa akapity nie dotyczą Szymona Hołowni?
I teraz dacie wiarę, że Lewica świadomie zrezygnowała z tej formuły przywództwa? Mogę się tylko domyślać, że kompleks Millera siedzi w Lewicy bardziej niż jej się zdaje.
Jak pokazał czas formuła polegająca na przewodniczeniu organizacji przez dwie osoby nie sprawdziła się. Co dziwnym nie jest i sam spotkałem się z głosami ostrzegającymi przed tym rozwiązaniem, bo przecież współprzywództwo to żadne przywództwo.
Ciekawe propagandowo, lecz nieskuteczne i niepraktyczne.
Nie można być grzecznym liderem tam, gdzie trwa wojna. Nie można być obłym, gdy jest się otoczonym przez samców alfa innych partii. Nie można tworzyć polityki w oderwaniu od realiów.
Trzeba iść na pole przeciwnika i walczyć. Bronić swoich racji zdecydowanie, a nawet narzucić konkurentom swoje pomysły i racje. To oni mają się do nich ustosunkować. Swego czasu robił to PiS.
Lewica wybrała formułę grzecznego chłopca, która sprawiała wrażenie oderwanego od rzeczywistości, nieprzyjmującego szalejącego wokół niego politycznego huraganu.
Brak wojowników na Lewicy to mój główny zarzut do Czarzastego.
A może po prostu zabrakło twitterowym dzieciom Lewicy czasu, by wyhodować cojones? Bo wypisywanie spod ciepłego kocyka wojowniczych haseł lewicowych – za które lata temu proletariat oddawał życie na ulicach – na socmediach jest miłe, ale polityka rozgrywa się właśnie na ulicy.
Trzeba iść do ludzi. Nauczyć się rozmawiać ICH językiem. Trzeba dać się lubić. Nie musisz znać się na wszystkim, ale musisz poznać masy, które chcesz reprezentować. Od pisania programu jest „Gdula”. Ty, polityk jesteś od tego, by język dokumentu przełożyć na codzienne życie. Na problemy, z jakimi borykają się ludzie.
Chcesz reprezentować mechanika samochodowego, pielęgniarkę, pracownika produkcji, nauczycielkę i emeryta? Idź do nich. Słuchaj. Rozmawiaj.
PLATFORMA DYSKUSJI
Uważam, że mieszkaniowa konwencja Lewicy nadawana z Wiednia powinna być punktem zwrotnym tej kampanii. Relacja z wybudowanego od podstaw osiedla przyszłości, w którym żyją ludzie z całego świata płacący za wynajem ok. 60 – metrowego mieszkania mniej niż w Polsce była strzałem w dychę.
Zobaczyliśmy coś, co istnieje. Nie co MOŻE będzie. Pokazano nam coś, co JEST. I co się sprawdziło. A jednak nie pykło. Coś, co powinno odpalić Lewicę do 15% skończyło się poparciem niewiele większym od wyniku konfederastów.
Czy jest to skutkiem braku liderów nie potrafiących w odpowiednim czasie przekazać ludziom programu? Pewnie tak. Czy jest to skutkiem braku reakcji mediów? Również.
Wiedzieliśmy od dawna, że tak będzie i mimo to nie przygotowaliśmy się.
Byliśmy jak to izraelskie wojsko, niby przygotowane do obrony kraju, ale pokonane przez zbieraninę zdeterminowanych bandziorów, którzy naprędce skleconymi rakietkami z rur kanalizacyjnych podbili państwo posiadające bombę atomową. A przecież Izrael od zawsze wiedział, czym jest Hamas, prawda?
Kiedy zrozumiemy, że od nas zależy jak dotrzemy do ludzi z własnym komunikatem? Kiedy zrozumiemy, że od nas zależy do kogo mówimy i jak mówimy?
Łatwo pisać, trudniej zrobić. Zgadzam się. W dzisiejszych czasach mamy szanse, o jakich nawet nie marzyłem, gdy byłem szefem jednej z młodzieżówek lewicowych na Dolnym Śląsku.
Zmieńmy sposób myślenia, pomyślmy jak wykorzystać technologię na naszą korzyść. Dlaczego młodzi działacze nie potrafią myśleć nieszablonowo? Dlaczego poza wykrzykiwaniem nośnych haseł nie są w stanie zaproponować rozwiązań, które wyprzedzą konkurencję? Dlaczego, dlaczego, dlaczego.
A co się stanie, jeśli zrozumiemy potęgę tego, że dziś pierwszą i często jedyną formą kontaktu ze światem jest smartfon? Nasz największy przyjaciel i już nie okno na świat, lecz po prostu świat!
Jest naszą ręką. Jest naszym wzrokiem i słuchem. Jest naszym wszystkim.
Piszemy, czytamy, rozmawiamy, fotografujemy, filmujemy, rysujemy, szkolimy, kopiujemy, pobieramy, oglądamy, śmiejemy się, kupujemy, sprzedajemy, komentujemy, obgadujemy, szkolimy się, pracujemy, wytyczamy trendy, nabieramy się, załatwiamy sprawy urzędowe, gotujemy, uczymy się.
Wiedząc to, albo inaczej – rozumiejąc wpływ tej technologii na społeczeństwo możemy dotrzeć do ludzi, na których nam zależy. Możemy ominąć tradycyjne media i stworzyć własne!
Nie musisz Włodzimierzu wisieć u klamki Tuska. Nie musisz Robercie patrzeć błagalnie na dziennikarza, by nie bił. Ty Adrianie w ogóle nic nie musisz, bo i tak ci się nie chce.
Przypominam sobie polityczny fenomen Hołowni, który w kampanii prezydenckiej zrozumiał siłę technologii. Narzędzie do bezpośredniego kontaktu z ludźmi. No tak, ale on był wodzirejem w telewizji – powiecie.
Szymon Majewski był w telewizji potęgą, lecz gdy postanowił funkcjonować w internecie poległ. Nawet futerko z niego nie zostało.
LEWICO, NIE ODRZUCAJ POMOCY LUDZI Z ZEWNĄTRZ
Pozwolę sobie na odrobinę prywaty. Nieuchronnie dobiegam do 50 – tki, a zatem nie jestem grupą docelową dzisiejszej Lewicy. Tacy ludzie jak ja są zostawieni sami sobie przez każdą partię w Polsce.
Mimo coraz bardziej siwej głowy lubię ostrzyć swój umysł. Chcę zachować świeżość spojrzenia. Rozmawiam z ludźmi o połowę młodszymi, bo chcę poznać ich punkt widzenia. Czego oczekują? Dlaczego mają w dupie Lewicę? Co sprawiło, że są w takim punkcie życia i co zrobili, by znaleźć się w innym miejscu? A może potrzebują pomocy? A jeśli tak, to jakiej?
Czasem okazuje się, że nie mam racji. Inne spojrzenie na ten sam problem sprawia, że otwieram się na innowacje. Mój umysł sam poszukuje nowych, twórczych rozwiązań i zmusza mnie do poznawania nowego, radzenia sobie z problemami. Słuchanie ludzi, dzielenie się emocjami, życzliwość i przyznanie wprost, że czegoś się nie wie, rozwija. Emocjonalnie oraz intelektualnie.
Parę lat temu syn poprosił mnie, bym pojechał z nim do katowickiego Spodka na mistrzostwa Europy w Counter Strike. Zgodziłem się bez wahania.
Uznałem, że to najlepszy sposób, by przekonać się co dziś nastolatkom siedzi w głowach. Chciałem doświadczyć ich świata, przekonać się co ich pobudza, stymuluje i rozwija. Wiedziałem, że kiedy poznam tę emocjonalną bazę nastolatka będę wiedział jak z nim postępować. Jak rozmawiać. Jak reagować. W jaki sposób dotrzeć do niego.
Dzięki temu wyjazdowi dotarłem do „jądra ciemności”. Lekko nie było, ale dzięki temu poznałem syna lepiej. Bo wiedziałem, co mu siedzi w głowie.
Czy ty, Lewico na pewno wiesz co siedzi w głowie proletariatowi, który głosował na Ciebie tylko w pięciu procentach?
Włodzimierzu, Anno Mario, Robercie, Adrianie i wy młoda lewicowa bezkształtna maso: dlaczego unikacie debat? Dlaczego nie rozmawiacie z lewicowcami spoza partii? Dlaczego nie chcecie skorzystać z doświadczenia i wiedzy ludzi, którzy sami z siebie chcą Wam pomóc?
Dlaczego nie chcecie wykuwać swojej mocy w ogniu pytań, wątpliwości, dlaczego boicie się narazić na podważenie waszego światopoglądu? Dlaczego unikacie wewnętrznych debat, w trakcie których wasza retoryka będzie jak brzytwa, a odporność na stres niczym Rocky Balboa?
Mniej więcej od czasu pandemii, wraz z grupą twitterowych przyjaciół przekazujemy Lewicy swoje uwagi, sugestie i wnioski na przyszłość. Niestety sprawdziło się wszystko, co pisaliśmy. Łącznie z wyborczym wynikiem organizacji.
To naprawdę porażające, gdy piszesz wprost wysokim funkcjonariuszom partii co organizacja powinna zrobić, by uniknąć wyborczej porażki. Partia ignoruje cię, a to co pisałeś jednak potwierdza się.
Z jakichś powodów ignorowany jest Jan Oleszczuk – Zygmuntowski, który wraz z Polską Siecią Ekonomii zyskuje na znaczeniu.
Ignorowany jest lewicowy podcast „Dwie Lewe Ręce” Marcina Giełzaka i Jakuba Dymka, którzy tworzą medialną kuźnię lewicowych idei.
Ignorowany jest Jan Śpiewak.
Nie wykorzystuje się Piotra Ikonowicza. No przepraszam, rzuca się nim gdzieś w jakiś dziki okręg wyborczy, jak jakimś ochłapem mięsa.
Wreszcie ja, skromny leszcz w porównaniu z wyżej wymienionymi – od dwóch, trzech lat proponuję stworzenie na bazie stworzonego przeze mnie magazynu internetowego „Srebrny Kompas” przystępnego lewicowego medium, które w atrakcyjny sposób pokaże czytelnikowi lewicowy świat.
Tylko wiecie, jak dziesięć razy walicie w mur, to za jedenastym zastanawiacie się, czy warto.
Można ignorować istnienie Ikonowicza, Śpiewaka, Giełzaka, Zygmuntowskiego, Dymka, czy Saracena. Wszystko można. Tylko widzicie, oni przewidzieli to bagno, z którego Lewica musi się dziś za włosy sama wyciągnąć. Prawda jest taka, że ludzie ignorowani wzruszają dziś ramionami na to co się dzieje.
„Przestrzegaliśmy, że tak się skończy”. I tak się stało.
Dziś kompletnie nieistotne jest to, czy Włodzimierz Czarzasty zostanie odwołany z funkcjo przewodniczącego, czy sam ustąpi, a może odejdzie z Lewicy.
Osobiście słowa złego o nim nie powiem – posprzątał po Millerze, ukręcił bicz z piasku, zjednoczył Lewicę i nadał jej ludzki wymiar.
Oczekuję jednak zmiany stylu przywództwa. Oczekuję partii, w której jest silny, mądry i pozytywny lider oraz zaplecze, które na niego pracuje. Od kolegialnego zarządzania organizacją jest zarząd partii, rada naczelna, rady programowe, struktury terenowe. Lider przewodzi partią. Nadaje jej kierunek, wyłuskuje pozostałych liderów z potencjałem na przyszłość.
Czy dziś mamy na lewicy takich liderów? Mógł nim być Zandberg, gdyby mu się chciało. Ale, że nie chce to wiadomo co mu w co.
Dziś Lewica jest w momencie próby. Przemyślenia się na nowo. Organizacja musi się zastanowić do kogo w ogóle mówi? Jak mówi? Kim mówi? I co mówi.
Przeglądam właśnie książkę „Gamechanger”, w której Michał Kolanko rozmawia z politycznymi wyjadaczami pracującymi podczas kampanii wyborczych. Jednym z rozmówców jest Potężny Krzysztof Janik, który mówi:
„Ale teraz jest zasadnicze pytanie: czy te chłopaki i dziewczyny z Lewicy wiedzą, co dalej z tym zrobić i jak? Bo na razie zbudowali reprezentację centralną, a teraz trzeba dobudować partię. Czy wiedzą, jak zbudować partię? Zalążki tej partii są – są posłowie, w większości powiatów struktury, ale czy oni są zdolni do samodzielnej walki o wpływy społeczne, o władzę? W Polsce partie są słabe, a komunikacja pośrednia zastąpiła bezpośrednie uściski dłoni. A tu nic się moim zdaniem nie zmieniło. Trzeba jeździć i ściskać te dłonie, rozmawiać, uśmiechać się, jak trzeba, przytulić i pocieszyć. I mieć wizję. Co byśmy o PiS powiedzieli, oni umieli to robić.”
Proszę, oto kolejny głos z wewnątrz, który wprost mówi, co trzeba zrobić, by mieć dobry wynik.
Jak widzę przyszłość Lewicy? To zależy. Jeśli ma być taka bezkształtna masa jak teraz to może niech to towarzystwo rozejdzie się po prostu? Razem tylko na to czeka.
Część pójdzie do Platformy, część pójdzie solo, część przejdzie do Zandberga, może Zieloni coś zyskają… Nie wiem…
Natomiast jeśli partia wyciągnie wnioski, może być ciekawie. Tylko umówmy się. Tam trzeba tym towarzystwem wstrząsnąć. Wióry muszą lecieć. To już nie czas, by uśmiechać się do siebie i mówić tak, by broń boże nikogo nie urazić. A przede wszystkim trzeba zacząć słuchać ludzi z boku.
Myślę, że Czarzasty ma tę świadomość, ale musi zabić w sobie ten wizerunek słodkiego misia w czerwonym sweterku. To już nie ten czas.