Bieszczady. Torfowisko w Tarnawie i Bieszczadzki Worek.

Dziś ambitny dzień. Ruszamy do Bieszczadzkiego Worka, którędy ruszymy na koniec świata. Chcemy zobaczyć miejsca dzikie, gdzie wszystko rośnie bardziej. Bardziej dziko, bardziej w górę, bardziej zielono. No bardziej. Tam, gdzie tworzy się romantyczna legenda Bieszczad, jako miejsca urokliwego, z dala od cywilizacji, nie dotkniętego ręką człowieka. Tymczasem prawda jest zupełnie inna.

Dziękujemy, że nas czytasz! Będziemy ogromnie wdzięczni, jeśli zdecydujesz się wesprzeć Srebrny Kompas na Zrzutce! Dziękujemy! 

Po pierwszych, pełnych pogodowych obaw dniach dziś kolejny dzień pięknej pogody. Dziś ruszamy do Sianek leżących w tzw. Bieszczadzkim Worku.

Czym jest Bieszczadzki Worek?

Aby uświadomić to sobie musicie rzucić okiem na mapę i spojrzeć na ten bieszczadzki cycek na południowym wschodzie Polski. Cycek przypomina wyglądem sakwę, a zatem worek. Teren znany jako przestrzeń nieskażona ludzką obecnością. No sama natura nieskażona cywilizacją. No nie do końca.

Ta ledwo zabliźniona ziemia była tętniącą życiem krainą zamieszkałą przez masy ludzkie. Mało tego, były tu tartaki, ośrodki turystyczne, trasy kolejowe, korty tenisowe, stoki narciarskie…

Teraz jest tu… nic. I tylko nieliczne domostwa po stronie ukraińskiej oraz ciągnąca się linia kolejowa tuż za polską granicą świadczy, czym to miejsce było. Ale powoli, za szybko zaczęliśmy.

Foto: Przemysław Saracen

Zanim ruszymy z Ustrzyk Górnych upewniam się, że wcześniej pobrałem mapę Bieszczadzkiego Worka. Miejsce, do którego ruszamy nie zna czegoś takiego jak internet, a i z zasięgiem sieci komórkowych jest ciężko. A nawet jeśli jakimś cudem uzyskacie sygnał liczcie się z tym, że traficie w zasięg operatora ukraińskiego – opłaty są naprawdę spore.

No dobrze, powiedziawszy to ze spokojnym sumieniem możemy jechać dalej. W samochodzie mamy oczywiście nieodłączny zestaw gastronomiczno – medyczny, na który składają się w części gastro: batoniki, owoce i woda; w części medycznej: bandaże, plastry, sprawy na komary, krem do twarzy, maść na ukąszenia.

Jedziemy przez Muczne. Mijamy obejrzaną wcześniej pokazową zagrodę żubrów i przejeżdżamy mostkiem prowadzącym do myśliwskiego ośrodka, które za czasów komuny robiło tu zawrotną karierę wśród towarzyszy sekretarzy. W końcu w tamtych czasach teren ten był zamknięty dla nas, szaraczków i rozumiecie… Co dzieje się w Mucznem – zostaje w Mucznym.

Foto: Anna Dobrowolska

Mijamy zatłoczone parkingi i wlewające się w lasy ludzkie masy. Dobrze, że zostawiliśmy sobie tułaczkę po tym terenie na późniejszy wypad.

Jedziemy dalej, aż dojeżdżamy do Tarnawy Niżnej, gdzie znajduje się Stanica Konia Huculskiego. Jest tu również parking oraz kasa Bieszczadzkiego Parku Narodowego oraz kafejka. Przyznam wam, że to wszystko pobudowane jest bardzo ładne, przyjemne i funkcjonalne. W kafejce połączonej z kasą BdN kupujemy bilety na parking znajdujący się przy nieodległym Torfowisku. Rzucamy okiem na bardzo ciekawe gadżety i ruszamy dalej.

Foto: Przemysław Saracen

Jakość drogi? Bardzo zrożnicowana. Od takiej sobie, przez dziurawą na zakrętach, po wertepy. Nie kozaczcie mimo, iż te tereny kiedyś odwiedzali kozacy. Naprawdę szkoda samochodu. Do tego droga jest dosyć wąska, a latem drogą spacerują konie. Nie ma co wariować, naprawdę. Zwłaszcza, że to co dzieje się za oknami jest przepiękne.

Zobaczysz orły. Puszczyki uralskie. Kruki, ale takie duże, jak z wikińskich sag. Coś niezwykłego.

Foto: Przemysław Saracen

W końcu docieramy do torfowiska w Tarnawie Wyżnej. Wjeżdżamy na przestronny parking. Jeśli opłaciliście w Tarnawie Niżnej to miejsce, kwitek zostawcie za szybą. Jeśli nie zapłaciliście w nadziei na zaoszczędzenie paru złotych nie martwcie się – przypomni wam o tym uśmiechnięty pracownik BdN, który od czasu do czasu objeżdża te tereny i sprawdza, kto płaci, kto nie 😊

Czym w ogóle jest torfowisko?

Najprościej mówiąc jest to grupa roślin rosnących na nietypowym i trudno przepuszczalnym gruncie stworzonym przez mchy torfowce. To te kępki poprzecinane jakby dolinkami. Kiedy giną zwęglają się. Torfowisko powstaje bardzo długo, jest zwarte i potrafi liczyć nawet 10 tysięcy lat!

Foto: Przemysław Saracen

Parking dzieli torfowisko na dwie części. Pierwsza, ta po lewej rozciąga się na przestrzeni 20 hektarów, a ta po prawej to jakieś sześć hektarów. Przed parkingiem rozciąga się przepiękna łąka i widok na Tarnicę. W sumie wystarczy mi widok tej łąki i mógłbym jechać dalej. Zwłaszcza, że pozostała część to umówmy się – spacer po lesie i otwartej przestrzeni przygotowanymi kładkami. Jest to przyjemny spacer przyjemnymi miejscami, ale bądźmy szczerzy – nie jest to jakieś specjalne miejsce. O wiele większe wrażenie robi świadomość, że tuż za drogą, którą przyjechałeś stoją pale graniczne.

Foto: Przemysław Saracen

Wróćmy do samych torfowisk. Czy wiecie, że kiedyś w tym miejscu miał miejsce trwający pięć lat pożar? Tak. Wystarczyła iskra przejeżdżającej w pobliżu lokomotywy. Działo się to w 1927 roku. Jak to możliwe? Zróbcie eksperyment. Kupcie w sklepie ogrodniczym najtańszy, podłej jakości torf i podpalcie go. Zobaczcie, w jaki sposób pali się oraz jak rozprzestrzenia.

Po drodze przechodzimy przez rozlewiska powstałe dzięki bobrom. Niestety nie udało nam się ujrzeć żadnego. Kiedy kończymy spacer torfowiskiem większemu, niż opolskie Zoo ruszamy dalej drogą, którą przyjechaliśmy. Zresztą inaczej się nie da, bo droga jest tylko jedna. I to coraz gorsza.

Foto: Przemysław Saracen

W pewnym momencie wydaje się, że ktoś zaczął zwijać na chybcika nawierzchnię, bo w drodze pojawiły się coraz większe wyrwy, aż w końcu jechaliśmy czymś, co bardziej przypomina wyschnięte koryto rzeki. Minęliśmy błyszczącą w oddali kopułę cerkwi w Sokolikach, by dotrzeć do przedostatniego punktu naszego rajdu – parkingu w Bukowcu. No cóż, na tyle zatłoczonym, że trzeba było improwizować. Parking jest rzecz jasna płatny. Jest tu również łazienka, toaleta i kasa biletowa. Jest tu również wiata ze stołem i miejscami do odpoczynku.

Foto: Przemysław Saracen

Patrzę na zegarek. Kurczę, czas nas nie rozpieszcza, możemy nie dotrzeć do źródeł Sanu – będzie już ciemno. No trudno, nie dojdziemy do źródła. Zwłaszcza, że miejsce oznaczone oficjalnie w ten sposób w rzeczywistości nim nie jest. A zatem skreślamy tę atrakcję na rzecz podziwiania miejsc niegdyś gwarnych i radosnych.

Foto: Przemysław Saracen

Miejsce to jest dobrze oznakowane. Są infografiki, dzięki którym możecie wybrać ścieżkę albo rowerową albo pieszą. Są podane informacje oraz czas, jaki zajmie pokonanie wybranego szlaku. My wybraliśmy Bukowiec – Beniową – Sianki. W tym, że w przeciwieństwie do większości turystów cofamy się, by dotrzeć do Bukowca.

Foto: Przemysław Saracen

Ruszamy. Idziemy przez łąki, na których musiały paść się stada krów i owiec. No nie ma innego wyjścia. Wyobraźnia działa. Wokół nas świergot ptaków, a natura postanawia rzucić w nas tym, co ma najlepsze. Odgłosy owadów, płazów, szum drzew.

Odcienie zieloności, o jakich nie miałem pojęcia, że mogą takie być. Krzywizny wzgórz. No piękne, a to dopiero początek.

W końcu wchodzimy na prostą, drewnianą kładkę położoną na okazjonalnym strumyku. Wchodzimy w miejsce, które kiedyś było ludną wsią.

Foto: Przemysław Saracen

Wchodzimy w zagajnik. Wzrok znajduje podmurówkę zniszczonej cerkwi i krzyże wbite w ziemię na pamiątkę tego miejsca. Rosnące drzewa zarastają to miejsce i tworzą naturalne blizny. Nieopodal znajduje się obszerny, pusty kwartał, który musiał oznaczać zabudowania gospodarskie. Zatrzymujemy się i próbujemy jakoś logicznie osadzić wyobraźnią miejsca, które kiedyś tu były. Wiemy, gdzie stała cerkiew i to jest nasz punkt orientacyjny. Tam stawiamy dziedziniec, coś w rodzaju rynku, w końcu mieszkało tu w szczytowym czasie około 600 ludzi!

Foto: Przemysław Saracen

I w tym właśnie momencie zbawienna okazała się wizyta w sanockim skansenie. Teraz możemy niemal na żywca unaocznić sobie, jak żyło to miejsce.

Tam musiał być browar. Nie, bardziej tam, bo to miejsce wygląda na koryto rzeki. Ok, ale w takim razie tam też stał młyn i być może zakład produkcji beczek, a przy niej elektrownia wodna, o której wspominają niektóre źródła.

Foto: Anna Dobrowolska

Nieopodal znajduje się cmentarz żołnierzy poległych w czasie I wojny światowej. Świadczą o nim jedynie niewielkie wzniesienia na polanie znajdującej się w lasku oraz brzozowy pień, który kiedyś był krzyżem.

Dziś jest tu… nic. Historia i polityka zrobiły swoje. Bezrozumna polityka banderowców oraz odwet władz polskich doprowadziły do kompletnego wyczyszczenia Bieszczad po polskiej stronie granicy.

Foto: Przemysław Saracen

Idziemy dalej. Wracamy z powrotem na parking i ruszamy przed siebie. Rzucamy jeszcze okiem na tablicę informacyjną i w drogę! Zatrzymujemy się przez rozwidleniem dróg, na którym umieszczono historyczną misę na potaż. Wyrabiano go również w Bukowcu.

Foto: Przemysław Saracen

Lewo czy w prawo? W lewo, wydaje się bardziej dziko. Ruszamy. Ania oczywiście pstryka wszystko co widzi po drodze, mimo iż te samy roślinki rosną u nas pod domem. Ale jak wspomniałem wcześniej, tu wszystko rośnie bardziej.

Foto: Przemysław Saracen

Z kolei ja to najchętniej każdą roślinkę brałbym do gęby, by odkryć jakieś ziele, które zabiorę do ogródka. W ostatniej chwili przypomina mi się historia tego amerykańskiego chłopaczka, który myślał, że zna wszystkie ziela świata. I dopiero gdy śmiertelnie zatruł się jednym z nich przekonał się, że nie do końca.

Foto: Przemysław Saracen

Jednego nie mogę sobie odmówić, a zapach podpowiada mi, że mogę mieć rację. Wysokie, zielone, wąskie listki. Przyjemny, miętowy zapach. No tak, mięta wąskolistna. Rany, ile tego tu rośnie! A my powoli zmierzamy w stronę Beniowej…

Tymczasem wchodzimy w dzicz, a o cywilizacji świadczy jedynie asfaltowa ścieżka, która za chwilę się skończy. Ale czekaj czekaj! Czy tam w oddali nie ciągnie się linia kolejowa? Ale numer! Tak, to już ukraińska część Bieszczad. Kolej ciągnie się przez tę część wsi Beniowa, która kiedyś nie znała granic, a dziś istnieje tylko tam. Po drugiej stronie słupa granicznego.

Foto: Przemysław Saracen

Zastanawiam się, jak wygląda to, co zostało z polskiej części tej wsi. Zwłaszcza, że niemal 200 – letnia lipa świadczy o tym, że jesteśmy tuż tuż.

Foto: Przemysław Saracen

I faktycznie, po chwili jesteśmy na miejscu. Wchodzimy tam, gdzie kiedyś kwitło życie. Dziś kwitną rośliny na tym, co kiedyś było mogiłami. Idziemy tam, gdzie kiedyś stała cerkiew. Teraz jedyną je pozostałością jest stara kamienna chrzcielnica, a może podstawa do chrzcielnicy – do końca nikt tego nie wie.

Foto: Przemysław Saracen

Jeśli chcecie wiedzieć, jak wielka była Beniowa spójrzcie na tę rosnącą nieopodal potężną lipę. Była ona centrum wsi i ciągnęła się aż po dzisiejszą Ukrainę. Spójrz na te kilka domów stojących w oddali. Tam jest przystanek kolejowy. Widzisz, jak wielką wsią była Beniowa? I pomyśleć, że stała się ofiarą ludzkiej nienawiści, która wycięła w pień tych ludzi, spaliła te domy i tę cerkiew. Straszne.

Idziemy dalej. Całe szczęście, że jest dobra pogoda, bo przed nami jeszcze kawał drogi. W pewnym momencie weszliśmy w las, który powitał nas błotem. Ale nie takim błotem rozumiesz, takim co to możesz w nie spokojnie wdepnąć i iść dalej. To było błoto, które cię tak kurewsko oblepiało, że głowa mała. A w momencie, gdy próbowałem zrzucić z siebie to gówno, to jakimś cudem przylepiało się go do ciebie więcej i więcej. Więcej i więcej. A tu trzeba iść.

Foto: Przemysław Saracen

No dobra, nie ma co zwracać uwagę na jakieś błoto, idziemy dalej. Dobrze, że przynajmniej komarów nie ma, bo bym się załamał. Ania oczywiście popędziła przed siebie, jak to Ania. No niezniszczalna ta moja żona jest.

Foto: Przemysław Saracen

W międzyczasie patrzę dookoła i ponad siebie i kolejny raz stwierdzam, że tu naprawdę jakimś cudem wszystko jest tu bardziej. Paproć wyrasta ci ponad głowę. Świerk strzela gdzieś w niebo i jakimś cudem nie robi dziury w atmosferze.

Foto: Przemysław Saracen

 

Dochodzimy w końcu do jakichś, ja wiem co to miało być… jakieś wzniesienie, jakieś kępy chwastów i drewniany krzyż. I San. I tabliczka informacyjna. Ania woła mnie i mówi, że to tu mieszkała ta słynna hrabina, której grób znajduje się parę kilometrów stąd.

Foto: Przemysław Saracen

Rozglądam się i zastanawiam się, jakim cudem ci ludzie przetransportowali zwłoki tej kobiety, przecież tu nie da się normalnie iść, a co dopiero z orszakiem żałobnym. No przecież jej nie poćwiartowali i w reklamówkach nie nieśli, co? Eeeee, no przecież reklamówek wtedy nie było. A poza tym jakby tę hrabinę porąbali na kawałki, to po drodze wilki zrobiłyby z żałobnikami porządek.

Foto: Przemysław Saracen

No ok, nie rozkminiajmy, bo jakiś dramat z tego wyjdzie.

W każdym razie to co zostało po dworze hrabiny… zarośnięte wzniesienie. I płynąca z pięć metrów dalej rzeka. I łączące jej brzegi drzewo ścięte przez bobra.  

Foto: Przemysław Saracen

Suniemy wzdłuż tej granicy i  w końcu docieramy do słynnego grobu hrabiny. Czemu on jest taki słynny i czemu tak bardzo podkreśla się ten fakt w materiałach promocyjnych worka bieszczadzkiego to nie mam pojęcia. Po chwili dochodzę do wniosku, że to dlatego, gdyż nie ma tu nic innego wartego podkreślenia, bo ileż można o bieszczadzkiej przyrodzie? No to damy grób hrabiny. No niech będzie, skoro teraz byle co jest nie wiadomo czemu kultowe i legendarne, to czemu nie ma być takim grób hrabiny? A niech będzie, co mi tam.

Foto: Przemysław Saracen

Okolica grobu jest całkiem przyjemna. Teren jest zacieniony, co jest zbawienne w czasie upału. Mamy do dyspozycji miejsce piknikowe. Gdy masz ochotę zjeść jak człowiek i odpocząć nie ma lepszego miejsca, niż miejsce piknikowe, prawda. Ja tam normalnie siadam na glebie, wyjmuję z plecaka picie i termos oraz oddaje się przestrzeni. Potem może się położę i pokontestuję rzeczywistość. No ale jeśli ludzie w tym samym celu potrzebują miejsca piknikowego to czemu nie.

Foto: Przemysław Saracen

Aż doszliśmy do Sianek. Celu naszego wypadu. Przed nami ustawiona panorama opisująca co też przed nami widać. Przysiadamy na ławeczce i patrzymy a to na drogowskaz prowadzący nas do tak zwanego źródła Sanu, a to na niebo i zegarek. Jest już szaro, robi się późno, a jeśli pójdziemy dalej to jak nic tracimy godzinę. Znaczy będzie noc, a nie znamy terenu. Poza tym na terenie parku pobyt po zachodzie słońca jest zakazany.

Foto: Przemysław Saracen

Odpuszczamy bez żalu wypad do źródła Sanu, bo tak naprawdę nie jest to żadne źródło. Ukraińcy machnęli się i błędnie oznaczyli jakiś dopływ jakiejś rzeczki sikulinki jako źródło Sanu. Wracamy.

Foto: Przemysław Saracen

Trzeba przyznać, że czujemy trasę w kościach. W końcu docieramy do niemal pustego parkingu. Ruszamy z powrotem do Ustrzyk Górnych.

Foto: Przemysław Saracen

Uffff, było ostro. Ale warto.

Foto: Przemysław Saracen



Booking.com

Przemysław Saracen
Przemysław Saracen
Dziennikarz, pisarz i publicysta, kreator opinii. Założyciel i wydawca magazynu "Srebrny Kompas". Autor w serwisie "Posty.pl" oraz współpracownik lokalnego magazynu "Tu Lubin". Finalista polskiej edycji międzynarodowego konkurs scenariuszowego Hartley - Merill utworzonego przez Roberta Redforda. Przewodniczący jury lokalnego festiwalu filmowców amatorów. Wychowałem się w duchu Tony`ego Halika, małżeństwa Gucwińskich oraz komiksowych przygód Kajka i Kokosza i tarapatów, w jakie pakował się literacki wojak Szwejk. Lubię wszystko, co dobre i oryginalne. Czasem dobra rozmowa jest bardziej fascynująca, niż najbardziej wymyślny film.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Udostępnij

Popularne

Najnowsze