Czekałem na ekranizację „Watchmen”, czekałem i wreszcie się doczekałem – ale że akurat miałem lawinę roboty na głowie, udało mi się dotrzeć do kina dopiero trzy tygodnie po premierze. Nie ma tego złego, jak się tak zastanowić – przynajmniej smród popcornu i ćlamkanie jego pożeraczy spadło do wytrzymywalnego poziomu.
O czym jest rzecz? Alternatywne uniwersum, w którym USA wygrały wojnę w Wietnamie, superbohaterowie są częścią codzienności (choć Bogiem a prawdą, rzeczywiście super jest tylko jeden – reszta to zdeterminowani, ale zwykli ludzie z depresją i kryzysem wieku średniego), jest połowa lat osiemdziesiątych i świat stoi na krawędzi wojny atomowej. I w tych pięknych okolicznościach przyrody, jeden z bohaterów zostaje zamordowany.
Początek filmu jest znakomity – w komiksowym oryginale jest mnóstwo wątków pobocznych opisujących co działo się z bohaterami opowieści przed jej rozpoczęciem: dzieciństwo, młodość, początki kariery pogromców zbrodni… Ciężko byłoby to przenieść do filmu, więc twórcy postawili na skrót w formie zbitek obrazów, przeplatanych z napisami czołówki. Oglądamy zrzucenie bomby na Hiroszimę i zabójstwo Kennedy’ego, a w tle Dylan śpiewa „Times they are a changin”.
Potem zaczyna się akcja właściwa: ponura nowojorska noc, zachmurzone niebo rozświetlają tylko neony reklam, a siwiejący, zmęczony Komediant ogląda w pustym mieszkaniu telewizję. Zniesmaczony przerzuca kanały, aż w końcu trafia na reklamówkę z ponętną blondyną przeciągającą się do wtóru „Unforgettable” Nat King Cole’a na leżaku przy basenie. Nasz bohater wyciąga się wygodnie na sofie, na korytarzu słychać kroki – i do mieszkania wchodzi, wywalając kopniakiem drzwi, zabójca.
Komediant nie jest przesadnie zaskoczony, cedzi „Just a matter of time, I suppose” – a potem wywiązuje się krótka, brutalna i świetnie sfilmowana walka zakończona spektakularnym lotem przegranego przez okno. Lot jest długi, pokazany w zwolnionym tempie – a Nat King Cole cały czas śpiewa słodkie frazy swojego wielkiego przeboju.
W ogóle muzyka jest znakomicie dobrana i podkreśla dramaturgię akcji. W scenie ponurego pogrzebu na zalanym deszczem cmentarzu słyszymy „Sound of silence” Simona i Garfunkela – co tworzy ironiczny kontrast z tym, co wiemy o bohaterze imprezy. Gdy bohaterowie zbliżają się do fortecy swojego wroga i coraz bliżej do finałowej konfrontacji, Jimi Hendrix podkręca napięcie śpiewając o dwóch zbliżających się jeźdźcach w „All along the watchtower” – a gdy już zostajemy sami z (niejednoznacznym) zakończeniem, końcowym napisom wtóruje „Desolation Row” Dylana przerobione na punk rocka przez My Chemical Romance.
Mam słabość do Dylana więc w pierwszej chwili trochę się wzdrygnąłem na takie demolowanie klasyki – ale po parokrotnym przesłuchaniu doszedłem do wniosku, że to jednak pasuje. Klasyczni superbohaterowie byli inteligentni, sumienni, działali z namysłem – do nich pasowałyby wysmakowane frazy oryginału. Ale postacie zaludniające alternatywne uniwersum Moore’a i Gibbonsa to banda świrów, przekręconych i zdeformowanych – i właśnie coś takiego zrobili z muzycznym klasykiem My Chemical Romance.
Popatrzyłem wyżej i widzę, że rozpisałem się o muzyce – a przecież nie samą ścieżką dźwiękową „Watchmen” stoi. Strona wizualna filmu zasługuje na oklaski i to na stojąco. Nowy Jork to ponure miasto – moloch, składające się z luksusowych restauracji wymieszanych z drapaczami chmur i ponurymi zaułkami, gdzie pełzają kreatury gwarantujące, że pogromcy zbrodni zawsze mają pełne ręce roboty. Wietnam to spalone słońcem i napalmem piekło, gdzie ludzie zabijają się na okrągło, choć sami właściwie nie wiedzą po co. Cały ten świat rozpada się po kawałku, i choć twórcy koncetrują się na detalach, nastrój udziela się widzowi – zaczynamy rozumieć i radykałów jak Rorschach, i próbujących spojrzeć na sprawy z dystansu Ozymandiasa czy Manhattana.
Fani komiksu fabułę znają na pamięć, więc nie będę się powtarzał – ale trzeba być przygotowanym na parę niespodzianek zmieniających postrzeganie postaci (cokolwiek jednowymiarowy Komediant, zmarginalizowany zupełnie Hollis Mason, prawie pominięty wątek redakcji „New Frontiersman”).
No tak, spyta ktoś, muzyka, sceneria – a co z tytułowymi strażnikami? Jest dobrze, a czasami wręcz bardzo dobrze – odpowiem. Dr Manhattan roztacza niebieskie światło, jego pozbawione źrenic oczy robią naprawdę niesamowite wrażenie – czuć od razu, że ten facet nie jest do końca stąd. Rorschach właściwie nie mówi, tylko charczy zza swojej niesamowitej maski – rzadkie momenty, gdy widzimy jego prawdziwą twarz i normalny głos, nabierają dzięki temu kontrastowi jeszcze większego dramatyzmu. Ozymandias to wymuskany esteta, co idealnie podkreśla jego osobowość skoncentrowaną do zimnego intelektu. Komediant jest idealnie pokazany jako skrzyżowanie zimnego łajdaka z człowiekiem, który zajrzał w otchłań kryjącą się za pozorami naszych rojeń o ludzkiej naturze – i przerażenie wywołane tym widokiem ukrywa (do czasu) za maską sarkastycznego dystansu. No i Silk Spectre… O walorach estetycznych jej obecności na ekranie można by pisać długo, ja powiem tak: ta kobieta ma szanse zagościć na dobre w erotycznych fantazjach chłopców od lat piętnastu do stu piętnastu. Zła wiadomość jest taka, że nie jest ta pani zbyt uzdolniona aktorsko, dobra – że to kompletnie nie przeszkadza.
Long story short, jak mawiają Amerykanie – warto, naprawdę warto. Inteligentna rozrywka, która jest czymś więcej niż kolejną historią o facetach w obcisłych trykotach, a równocześnie zostawia nas z kilkoma pytaniami do przemyśleniami. Bo tak naprawdę dalej nie wiemy: who watches the watchmen?