Filmowy rok skończył się dla mnie nadspodziewanie udanie. Z prostego powodu. I nieoczekiwanego, trzeba przyznać.
Od czasu “Weekendu” Cezarego Pazury przysiągłem sobie, że nie obejrzę więdzej polskiego filmu. Czara przelała się. Takiej chamówy i bełkotu oraz prymitywnego podrabiania Guya Ritchiego w wykonaniu zasłużonego bądź co bądź dla polskiego kina twórcy (Pazura) dawno nie widziałem i stało się to jakby pieczęcią na postanowieniu.
Dokładnie taki był dla mnie Pasikowski. Do czasu. Kiedy do kin wkroczyło “Pokłosie”, z niepokojem poszedłem do kina. Co tym razem Pasikowski spieprzy, wyśmieje i zmarnuje?Okazało się, że otrzymałem (oczywiście nie bez wad) świetny dreszczowiec, który dosłownie wbija w fotel. Szereg scen zapadających w pamięć, chwytających za gardło. Gęsta atmosfera oraz niestety w dużej mierze prawdziwy obrazek wsi naszej polskiej, sielskiej i anielskiej.
“Pokłosie” to również dylematy moralne, które tylko wydają się odległe od nas. Co zrobić z odnalezioną prawdą? Czy takiej właśnie prawdy oczekiwałem? To film, który konfrontuje widza z jego własnym człowieczeństwem i jego własnym poczuciem winy i sprawiedliwości.
To również film o palącym wstydzie.
Powtórzę. “Pokłosie” nie jest filmem wolnym od wad. Ale jest filmem WIELKIM. Pasikowski powrocił i jestem szczęśliwy, że w sposób, który mnie nie tylko jako widza, ale jako człowieka poruszył, wchłonął, chwycił za bary, rzucił o glebę i skopał.