Nie jest to jakaś kinowa katastrofa dosłownie i w przeności. To po prostu śmiertelna nuda z elementami rozbuchania, ale od tego momentu rzeczy pokroju „2012” czy „Pojutrze” Rolanda Emmericha nabierają w kontekście „Geostormu” rangę arcydzieła. Bez kitu.
Dziękujemy, że nas czytasz! Będziemy ogromnie wdzięczni, jeśli zdecydujesz się wesprzeć Srebrny Kompas na Zrzutce! Dziękujemy!
Oczywiście nie jest to film produkcji Netflixa, jak moglibyście pomyśleć po tytule. Po prostu ten streamer posiada to straszydełko w swojej bazie danych, ale generalnie „Geostorm” oddaje istotę tego co Netflix ostatnio wyprawia, jeśli chodzi o jakość pokazywanej rozrywki.
Nie rozumiem filmowych wyborów Gerarda Butlera. Facet, który powinien mieć własną wersję filmów o chamowatych, lecz uroczych agentach widowiskowo zbawiających świat występuje w jakich ogonach pokroju „Geostorm”. Rozumiem, że dzisiejsze kino popkulturalne zniszczone przez marvelistyczny bełkot nie daje zbyt wielkiego pola wyboru, ale na boga i innych takich!
Jak nie trafiasz na plan jakiejś superprodukcji, to chociaż wymyśl sobie film o samotnym mścicielu! Skoro nawet takie drewno, jak Keanu Reeves odnosi w tym gatunku sukcesy, a denny „Atomic Blonde” spotkał się z bardzo dobrym przyjęciem, to weź rozpęd i walnij łbem w mur, ale nie zawracaj mi głowy takim filmowym wrakiem!
Ten film kolesia, który produkował Emmerichowi filmu jak w soczewce skupia błędy, którymi karmią nas komercyjne produkcje. Naiwny pretekstowy scenariusz, bohater bez żadnej przeszłości, brak historii, która mogłaby nas w jakikolwiek sposób zaangażować, czy zagrożenie, którego absolutnie nie czujemy.
No i to aktorstwo. Znaczy co? Dobra nieważne, powiedzmy o co chodzi w tym filmie i spadajmy stąd.
Jest jakiś koleś grany przez Butlera, który zaprojektował stację kosmiczną potrafiącą rozładować pogodowe zagrożenia w każdym zakątku świata. Znaczy idzie na tornado, stacje wysyła cośtam i bach, nie ma tornada. Idzie na sztorm, cośtam z kosmosu rakietką i bach, nie ma sztormu. Susza? Jaka susza? Rakietką bach ze stacji kosmicznej i nie ma suszy.
Wszystko działa super, oczywiście pod wodzą US&A. Tyle, że wkrótce ma dojść do przekazania tej działającej pod dowództwem Amerykanów instalacji społeczności ogólnoświatowej. A nie każdemu się to podoba, dlatego nieoczekiwanie stacja kosmiczna zmienia się w zabójczą broń meteorologiczną.
A to na pustyni dochodzi do zamarznięcia całej afgańskiej wioski, a to w Brazylii dochodzi do zamarznięcia wszystkiego i wszystkich. No jaja po prostu. Jeszcze brakuje, by kury niosły jaja jak granaty.
Jedynym ratunkiem w tej sytuacji jest ten koleś grany przez Gerarda Butlera. Oczywiście niesubordynowanego, grubiańskiego i zabawnego, przy czym jest zabawny, jak rolnik, co szuka żony, takie to humorne jest. No przecież prezydent US&A nie jest w stanie ogarnąć sytuacji, a już tym bardziej tęgie umysły zgromadzone z całego świata.
Oczywiście wszystko się udaje, zły zostaje aresztowany i tak dalej, a stacja kosmiczna może pracować w pocie czoła i w służbie ludzkości.
Nie, no powiem wam, że gdyby wziął się za to Roland Emmerich to jestem pewny, że dostalibyśmy jeśli nie równie głupi film, to na pewno cholernie efektowny, z naprawdę fajnymi scenami, dostalibyśmy parę zabawnych scen, no i wszystko okraszone ekologią oraz pewnym ironicznym komentarzem dotyczącym bieżącej geopolityki.
Tymczasem tu mamy wyjątkowo głupio, wyjątkowo nieśmiesznie i wyjątkowo niewidowiskowo.
Idąc do kina nie mieliśmy jakichś specjalnych oczekiwań. Wzięliśmy cześć litrów coli, kupiliśmy pudło popcornu wielkości półczłowieka i chcieliśmy po prostu spędzić fajnie czas.
Zwykle tak mamy, że po wyjściu z kina gadamy sobie o filmie, który przed chwilą obejrzeliśmy.
A tu nic. O matko, po prostu nic. Dawno nie oglądałem blockbustera, który byłby tak nudny, tak słaby wizualnie, tak tekturowy i tak do dupy pod każdym względem. Ale najlepsze jest to, że Gerard Butler nie wyciągnął z tego chłamu żadnego wniosku. Parę lat później wystąpił w „Greenland”, kolejnym krokiem ku upadkowi tego utalentowanego kiedyś aktora.