Klasyk europejskiego komiksu, opowieść o agencie specjalnym podróżującym w czasie wraca w pięknie wydanym 3- tomowym wydaniu specjalnym. Yans powraca, a wiele z tych opowieści jest swego rodzaju objawieniem. Dzięki, Egmoncie!
Dziękujemy, że nas czytasz! Będziemy ogromnie wdzięczni, jeśli zdecydujesz się wesprzeć Srebrny Kompas na Zrzutce! Dziękujemy!
Kiedy rozpocząłem przygodę z Yansem miałem naście lat. Tę niepokojącą historię z przyszłości opowiedzianą w nieoczywisty sposób dzięki kresce Grzegorza Rosińskiego i przyznajmy – nie zawsze doskonałego scenariusza André – Paula Duchâteau obserwowałem jednocześnie z wypiekami na twarzy, momentami ze zniecierpliwieniem, a czasem irytacją.
Ziemia po wojnie nuklearnej. Rzeczywistość poorana zgliszczami, mutacjami, nienawiścią i intrygami. Ziemia, na której pozostało jedno, jedyne Miasto zamieszkałe przez bezmyślną biomasę nienawidzącą zamieszkałych poza metropolią, w otoczeniu wiecznej zmarzliny i pośród licznych niebezpieczeństw podludzi.
I właśnie na tych bezdrożach, pośród dosłownie niczego poznajemy Yansa. Blondynka, który poza własnym imieniem nie wie nic o sobie. Patrolujący rubieże miejski oddział policji pojmuje nieznajomego, który nieoczekiwanie podczas kolejnych wydarzeń, jakby mimochodem wykonuje czynności, których nie ma prawa znać.
Ale nie to jest najważniejsze. Punktem zwrotnym jest poznanie Orchidei. Dzielnej, nieokrzesanej, ale żądnej miłości kobiety żyjącej poza Miastem.
Od tego momentu historia Yansa przestaje być opowieścią o człowieku powoli odkrywającego swoją przeszłość i mierzącego się z jej ciężarem. Staje się uniwersalną historią o ludziach pochodzących z dwóch światów, którzy połączywszy się węzłem miłości chcą ułożyć sobie życie. Niestety wiedzą, że ich dotychczasowe losy, okoliczności, polityka oraz wykluczające się, a czasem zbieżne interesy nie pozwalają na spokojne życie z dala od świata.
Pierwszy tom wydania specjalnego sprawił mi niebywałą radość o tyle, że przypomniał mi chwile, gdy z wypiekami na twarzy obserwowałem zmagania bohaterów. Gdy pomiędzy nauką, pielęgnowaniem akwarium i zabawą ze szczurkiem przywiezionym z Czech z wypiekami na twarzy poznałem tego blondyna podążającego przez nicość, z nieśmiertelnym „Nazywam się Yans” na ustach, po szaleństwo i miłość obywateli Miasta, których ocalił nasz bohater.
Muszę jednak przyznać, że nie był on jakimś specjalnie uwielbianym bohaterem. Yans był zbyt dziwny. Miał niepokojącą kreskę. Dziwną. Czasem na pozór niezrozumiałą, może nawet niechlujną. Wszystko rysowane na takim minimalu, kreską, która na początku wydawała się bezsensownym szlaczkiem.
Jakby ten komiks był tworzony na boku, bez nadziei na sukces. Tak to odbierałem wtedy. Nie mogłem znaleźć klucza do tej historii.
Pamiętałem te charakterystyczne dla Rosińskiego kadry. Grymasy, które zostawały w pamięci i budziły u odbiorcy dziwną, podskórną niewygodę. Zresztą te typy postaci, mimika, gestykulacja są bardzo podobne chyba we wszystkich tytułach rysowanych przez tego twórcę; nieważne, czy jest to „Yans” czy legendarny „Thorgal”, wcześniejszy „O Popielu, którego zjadły myszy”, czy potężny „Szninkiel”.
To był inny czas. „Kajko i Kokosz”, Papcio Chmiel i jego „Tytusy”, sienkiewiczowa „Trylogia”, enty raz przeżywany serial „Czterej pancerni i pies”, dziesięciominutowe bajki Disneya w TVP, zbieranie puszek po piwie, guma „Donald”, lentilki, „Razem”, „Dziennik Ludowy”. Przywożone przez wujków z Niemiec katalogi samochodowe, ten ogromniasty i gruby katalog „Quelle”, czy z czasem pierwsze „Foxy Lady” z Teresą Orlowsky. Tak to było.
A „Yans”. Był dobry. Ale nie najlepszy. Nie tylko dlatego, że kreska Rosińskiego była uproszczona, minimalistyczna na początku, a w tle naprawdę mało się działo. Ciężko było skumać Yansa gówniarzowi. Nie było tego BUM, PACH, DUP, SIABADA, JEB!
Nie było spektakularnych scen walki, oczywistych rozwiązań. Trzeba też pamiętać, że cykl był rozrzucony w czasie. Po prostu.
Ale gdy po latach trzymasz te opowieści zgromadzone w jednym albumie zaczynasz rozumieć to poczucia szamotania się. Walki z nieuchronną przyszłością. Tą lepką atmosferą beznadziei, którą tak dobrze poznałeś w filmach Polańskiego. Tych małych interesików wielkich ludzi opowiadających o wielkich celach, lecz walczących o władzę w haniebny sposób. Widzisz ten obrzydliwy sadyzm władców, którzy rozkoszują się cierpieniem poddanych.
Kartka po kartce walczysz razem z tymi biednymi bohaterami, którzy poddawani są coraz to nowym próbom mają nadzieję na nowy start i nawet powoli udaje się spełniać marzenia, ale tylko po to, by ponownie walczyć o każdy krok.
Widać to nie tylko w scenariuszu autorstwa Duchateau, ale głównie w tej na pozór zniechęcającej kresce Grzegorza Rosińskiego.
Zresztą szata graficzna, jaką zastosował nasz rodak jest czymś na tyle niezwykłym, że nie sposób pomylić jej z jakimkolwiek znanym mi artystą.
Trochę rozpisałem się, a nie powiedziałem Wam, co zaproponował nam Egmont. Powiedzieć, że otrzymaliśmy elegancko wydane dzieło, to tak jakby powiedzieć, że woda jest mokra.
Egmont przyzwyczaił mnie do tego, że klasa Premium jest w przypadku tego wydawnictwa standardem.
Otrzymujemy elegancki album w twardej oprawie, z pięknym obrazem na froncie. Do tego szyty grzbiet.
Wewnątrz znajdujemy obszerne materiały opisujące historię nie tylko powstania komiksu, ale co się działo w europejskim komiksie w ogóle. Oczywiście tekst jest bogato ilustrowany historycznymi fotografiami oraz przedrukami z epoki.
Następnie otrzymujemy opowiastkę „Wieża rozpaczy”, która niezbyt mnie przekonała i traktuję ją jako ciekawostkę, coś na boku, jak jedną z bajek wydanych w „Opowieściach z Mirmiłowa”, a nie kanon.
I w końcu najlepsze. „Ostatnia wyspa”, od której wszystko się zaczęło. Oprócz niej „Więźnia wieczności” „Mutantów z Xanai” oraz „Gladiatorów”.
Te cztery fundamentalne historie były dopiero wstępem do tego, co wydarzy się w kolejnych albumach. Dla mnie osobiście jest to rewelacja, bo jak dokładnie wiecie dziwnym fanem jestem. Czasem umykają mi pozycje, bohaterzy i wydarzenia normalne dla tzw. fanbojów. I w przypadku Yansa tak właśnie było, bowiem nie miałem pojęcia, że istnieją jakiekolwiek kolejne części cyklu!
Kończąc tę przydługą impresję rzekę tak: cholernie miło jest wrócić nie tylko do własnej przeszłości (he, w ten sposób sam staję się niejako Yansem, który podróżując w przeszłość zmieniał jej wynik w wyjątkowych przypadkach), ale na nowo odczytuję tę uniwersalną historię.
Ku mojemu zaskoczeniu wielka batalia o władzę, rozgrywki polityczne oraz sztuka wojny staje się tłem dla historii dwojga różnych ludzi, którzy odnaleźli się na końcu świata i chcieli jednego: żyć pięknie w ohydnych czasach.
Tom pierwszy wydania zbiorczego przygód Yansa możecie kupić tutaj: