Warszawski ogród zoologiczny jest czymś w rodzaju wielkomiejskiego Central Parku; miejscem odpoczynku dla całych rodzin oraz płucami stolicy.
Miejsca, w którym odpoczniecie wśród zwierząt, przysiądziecie w cienistej alejce, poczytacie gazetę w chłodzie fontanny, pobawicie się z dziećmi w pomysłowo przygotowanych miejscach zabawowych, a może pogracie w koszykówkę na mini boisku powstałemu dzięki Marcinowi Gortatowi. Jest też ścieżka edukacyjna dla malców, które bawiąc się poznają świat zwierząt.
A wszystko w przyjemnym otoczeniu świata zwierząt. Jest tu czysto, naprawdę fajnie i z dala o zgiełku.
Zacznijmy jednak o minusie. Przy odrobinie silnej woli minus ten skutecznie przesłoni urok wizyty w zoo. Parkingi. No jakiś horror. Sytuacja jest nawet gorsza, niż we Wrocławiu, bo tam jest chociaż (drogi jak diabli) parking, to jest. W Warszawie musisz krążyć i wytężać wzrok w poszukiwaniu wolnego miejsca.
No dobrze. Zaparkowałeś i jesteś w tym zoo. Wszedłeś przez jedną z bram i również przyjmijmy, że nie przez główną tylko tę od Parku Praskiego, jak ja.
Wrażenie jest przyjemne. Oczywiście nie jest to efekt „Welcome to Jurassic Park” opolskiego zoo, no ale nie jest źle. Wejdziecie szeroką, zadrzewioną aleją, która nie dość, że fajnie rozładowuje ruch, to jest naturalnym schronieniem przed słońce.
Mimo widocznych kierunków zwiedzania sam możesz decydować, z której strony rozpoczniesz zwiedzanie. Ja, nauczony bieganiem po „Call Of Duty” wybieram zasadę prawej strony i ruszam mijając staw flamingów, ibisów i innych ptaszków wodnych. Przechodzę obok ładnej, stylizowanej woliery kondora wielkiego, który jest ohydny, ale jednocześnie imponujący.
Żle zaczynam to pisanie, bo widzę, że idę w stronę odhaczania kolejnych etapów ogrodu. A nie o to chodzi.
Ogród, choć ma 40 hektarów nie wchodzi w nogi. Całość jest tak rozplanowana, że bez pośpiechu i odpoczniemy i obejrzymy wszystkie zwierzęta i zażyjemy odrobiny rozrywki.
Mnie z oczywistych względów interesują zwierzęta, a ponieważ byłem sam, to nie chciało mi się tracić czasu na huśtawki, czy inne urządzenia zabawowe, choć oczywiście doceniam, że zoo poświęciło znaczną uwagę temu aspektowi. Co ważniejsze, nie odbywa się to kosztem komfortu zwierząt.
Jako miłośnik akwarium, skierowałem się w to właśnie miejsce. I co? No małe rozczarowanie. Owszem, są dwa, trzy morskie akwaria interesująco zaaranżowane, ale jest to strasznie małe. No i ten zbiornik długości budynku. Tak, wiem – brzmi to interesująco, a wygląda jeszcze bardziej okazale. Tyle, że to, co zobaczysz w środku jest… no biedne panie, biedne. Neonki, gupiki, sumiki, tetry, danio… No ten cały drobiazg, który każdy akwarysta trzyma u siebie w domu. Aranżacja również nie powala.
Przestrzeń została zmarnowana, a można było przecież zamiast tego pokazać wiele innych zbiorników z wycinkiem danego ekosystemu. Jasne, nie byłoby tego efektu długości, ale mielibyśmy kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt niemal wyciętych z natury ekosystemów. Jak w Stralsundzie. No nic. Jest jak jest, ale pierwsza poważna wtopa zapamiętana.
Będzie i druga, związana również z życiem wodnym, ale to później.
Na szczęście przede mną zwierzęta, które pokochałem od czasu wizyty w Dvur Kralove. Goryle. Mają przestrzenny wybieg, oddzielony od zwiedzających fosą i wygląda to naprawdę fajnie.
Zwierzęta możemy obserwować z trzech stron; sztucznej skały, platformy widokowej i wewnętrznego wybiegu.
Oczywiście bez krat, bez wszystkich niepotrzebnych elementów zaburzających podziwianie tych pięknych zwierząt.
Obok są szympansy, dla których zbudowany równie fajny wybieg, na którym zwierzaki mogą spędzać aktywnie czas. A w środku? Jest ładnie, czysto, sporo zabawek.
W ogóle zabawki to w przypadku tego zoo osobna sprawa. Wielu z was może dziwić się temu, że na wielu wybiegach leży równie wiele zabawek. To świadome działanie mające na celu wzbudzenie aktywności zwierząt.
Tak sobie myślę, że nie ma co rozpływać się lub nie, nad każdym z wybiegów. Ważniejsze wg mnie okazuje się ogólne wrażenie.
Jasne, można narzekać na akwarium z rekinem – swoją drogą to totalny niewypał, bo tawrosz piaskowy leży po ciemku, niemal bez ruchu, równie dobrze mogli dać sztucznego rekina. No kiepsko to wyszło. Z tego co wiem, tawrosz pojechał na Węgry, a w zamian dyrektor zoo wytargował płaszczki, więc może jest to jakieś ożywienie tego zakątka ogrodu. No tak, pod tym względem Wrocław bije Warszawę na głowę, nogi, nerki i inne organy.
Bardzo podobały mi się lwy, w sensie wybieg, który choć leciwy, to jednak świetnie
eksponujący zwierzęta. To naprawdę wygląda, jakby miały za chwilę wyskoczyć na ulicę i zrobić porządek, w końcu tyle jedzenia biega wokół.
Warszawskie zoo to – jak chyba wszystko w tym mieście – miejsce zaznaczające się w historii. Willa pod zwariowaną gwiazdą, budynek zamieszkały w czasie II wojny światowej przez ówczesnego dyrektora był miejscem schronienia Żydów, którym następnie pomagano przedostać się kanałami w miejsca, w których mogły uciec przed śmiercią.
Miejsce to, oraz wejście do podziemia jest wyeksponowane niepodal bocznego wejścia do ogrodu.
Na uwagę zasługuje ładna, przyjemna słoniarnia, która przypomina bardziej oranżerię, niż mieszkanie tych afrykańskich olbrzymów. W ogóle warszawskie stado jest ciekawe, bo jego egzemplarze potrafią szybko chodzić na wstecznym!
Wizyta w tym zoo była przyjemnym doświadczeniem. Praktycznie środek stolicy, dookoła zgiełk, hałas, no wszystkie grzechy życia w metropolii. A tu spokój, relaks, odpoczynek i ładowanie akumulatorów. No jak po drugiej stronie lustra. I do tego za przystępną cenę, czysto, przyjemnie. Naprawdę, aż chce się wracać.
Jeśli jesteście w Warszawie nie wahajcie się i przyjeżdżajcie. Naprawdę warto!