sobota, 15 marca, 2025

Wspieraj Autora na Patronite

Lato 2025

Najnowsze

album fotograficzny

powiązane

Serial „Wikingowie: Valhalla”. Jest Moc!

Zdjęcia: Netflix

Wracając do Kattegat nie miałem wielkich oczekiwań wobec kolejnego pokolenia serialowych Wikingów. Chciałem fajnej, atrakcyjnej wizualnej opowieści o ludziach swoich czasów. Wciągających postaci, czasem zwykłych a czasem wybitnych tłukących boleśnie dupę o bruk. Walki starego z nowym. A wszystko podane z nerwem. I tak jest w przypadku Netflixowego „Wikingowie: Valhalla”.

Dziękujemy, że nas czytasz! Będziemy ogromnie wdzięczni, jeśli zdecydujesz się wesprzeć Srebrny Kompas na Zrzutce! Dziękujemy! 

Złota Era Wikingów dobiega końca tyle, że sami Wikingowie nie mają jeszcze o tym pojęcia, bo władający Skandynawią duński król Kanut Wielki zamierza stworzyć ogromne imperium władające północną Europą. Akurat traf chce, że w swej politycznej głupocie król Anglii Etelred II daje Kanutowi okazję.

Jest sto lat po rzeczywistości znanej nam z serialu „Wikingowie”. Czyny legendarnego Ragnara Lodbrooka i jego synów przeszły do legendy, a dawni bogowie zmuszeni są ustąpić miłosiernemu Jezuskowi. Coraz częściej dochodzi do wojen religijnych w obrębie wikińskiego narodu. Jednocześnie kolonizujący Europę Wikingowie na tyle osiedli w nowych krajach, że mowa przodków, ich tradycja i religia stają się obce, a najechany ledwie trzy pokolenia ląd staje się nową ojczyzną.

I tak jest w Anglii. To tam Wikingowie służący wiernie swojemu królowi padają ofiarą czystek swojego władcy. Rządzący Etelred II uznaje, że należy oczyścić Anglię z wrażego elementu i wyrzyna w pień swoich wikińskich współobywateli. Ocalałym z pogromu jest norweski książę Harald Sigurdsson (Leo Suter) niosący ziomkom ponure wieści. I tu wchodzi na scenę Kanut Wielki (Bradley Freegard), syn Eryka Widłobrodego i Storrady Dumnej, siostry Bolesława Chrobrego.

Król Danii wzywa wszystkich Wikingów do znanego nam Kattegat, w którym zebrać się ma Wielka Armia zdolna pomścić śmierć pobratymców i podbić Anglię, co jest kluczowym punktem w imperialnym planie Duńczyka.

I w momencie, gdy do miasta przybywają ze wszystkich stron wojownicy wszelkich wyznań, na spokojne wody fiordu Kattegackiego wpływa ekipa Leifa Erikssona (Sam Corlett), który przybywa z Grendlandii i wraz z towarzyszami oraz siostrą szuka zemsty.

Jak widzimy wielka intryga polityczna styka się z motywacją osobistą i przyznam, że taki punkt wyjścia bardzo mi się podoba.

Mamy tło w postaci kształtującej się rzeczywistości społeczno politycznej przemijającego świata Wikingów. Trafia w nią grupa Grenlandczyków, którzy przybywają do kipiącego Kattegat i chcą dokonać zemsty na gościu, który zgwałcił Leifowi siostrę Freydis (Frida Gustavsson), a na dodatek nożem wyciął jej na plecach znak krzyża.

Nie mają pojęcia skąd to buzujące emocjami Kattegat. Skąd te tłumy. Kto jest księciem, a kto żebrakiem. Nie wiedzą nic. Nawet ich to nie interesuje. Tylko zemsta jest ważna. A potem? Co będzie to będzie.

A przecież mamy w tle Anglię, która staje u progu nowego wyzwania, bo głupi król umiera w obliczu najazdu Wikingów. Jego następcą zostaje butny młokos, któremu wydaje się, że wszystko może i wszystko wie, ale tylko królewski doradca Goodwyn i jego macocha, królowa Emma wie, czy tak naprawdę gówno wie. No ale cóż. Gówniarz chce być jak najszybciej koronowany i nie dociera do niego, że Kanut dowiedziawszy się o śmierci Etelreda II zadowoli się głową jego następcy. W końcu jakieś trofeum musi być.

I jak to się ogląda? Bardzo fajnie.

„Wikingowie: Valhalla” utrzymują wysoki poziom, jakby na przekór Netflixowi, który zwykle sypie kasą i nie interesuje się, co w efekcie powstanie. W końcu bożek promocji i marketingu oraz zaprzyjaźnieni recenzenci i bat w postaci darmowego udostępnienia pierwszych kilku odcinków załatwią sprawę.

Tymczasem mamy do czynienia z serialem, który autentycznie wciąga i działa na wszystkich płaszczyznach. Począwszy od wyrazistych bohaterów, którzy targani emocjami podejmują nie zawsze dobre decyzje, przez wciągające intrygi, po wizualną warstwę serialu.

Zacznijmy od bohaterów: księcia Haralda Sigurdssona, Leifa Erikssona i jego siostrę Freydis Eriksdatter. A mają co robić. Muszą bowiem skonfrontować się nie tylko z własną przeszłością, ale z rzeczywistością, intrygami wobec których muszą zająć stanowisko, często drastycznie inne od tego, co do tej pory robili i wyznawali.

Mamy tu Leifa Erikssona, który wyruszywszy z Trondheim ruszył na zachód, gdzie pięćset lat przed Kolumbem dotarł do Ameryki Północnej.  Ale to jeszcze nie teraz. W serialu poznajemy go jako młodego chłopaka żyjącego w cieniu okrutnego ojca Eryka Thorvaldsona zwanego Rudym, którego brutalność zmusiła do ucieczki Grenlandię. Żyjąc w mroku swego rodziciela Leif próbuje przejść do historii. Jeszcze nie wie jak. Wie tylko, że musi wyjść z cienia ojca. Z mroku, który go dusi i pozbawia pewności siebie.

Widzimy tutaj historię młodego człowieka, który posiadając spore umiejętności nie wierzy w siebie. Brak mu tej iskry, tego kroczku, małego sukcesu w oczach ludzi, co sprawi, że będzie mógł stanąć na nogach i żyć własnym życiem.

Mamy tu Haralda Sigurdssona, norweskiego księcia o wyglądzie Mateuszka McConaughey`a . Watażki, który ma swój czar, jest odważny, świetnie zbudowany, no i ma bajer, dzięki któremu potrafi pojednać zwaśnionych religijnie Wikingów, za co docenia go Kanut Wielki.

W przyszłości Harald będzie dożywotnim królem Norwegii, ale póki co poznajemy go na początku drogi wyznaczonej przypadkowym spotkaniem w porcie z Freydis, która po długim rejsie z Grenlandii chciałaby nie tylko wykąpać się.

Dochodzimy więc do Freydis, siostry Leifa szukającej pomsty. Z czasem dziewczyna wchodzi na drogę przemiany duchowej prowadzącej do ochrony dawnych bóstw przed oszalałymi chrześcijańskimi wikingami. W serialu ich uosobieniem jest przechrzta jarl Kare (Asbjørn Krogh Nissen), nawracający pogan ogniem i mieczem.

A przecież mamy jeszcze sporo pomniejszych wątków, które mogłyby sprawić, że serial będzie nieczytelny, a bohaterowie potraktowani po macoszemu. Na szczęście każdy z nich otrzymuje wystarczająco wiele czasu, byśmy potraktowali ich na tyle poważnie, że przejmujemy się nie tylko ich losami, ale intrygami wpływającymi na postępowanie głównych bohaterów.

Oczywiście Leif i Harald ruszają u boku Kanuta na podbój Anglii, gdzie każdy z nich zyskuje powód do chwały, w końcu rozwalenie mostu londyńskiego i przyczynienie się do pokonania Anglików to nie w kij dmuchał! Dzięki temu Grenlandczyk czyni pierwszy krok o wyjścia z cienia ojca. Jednocześnie zdaje sobie sprawę, że czeka go o wiele większy problem. Jest nim tkwiący w nim mrok pchający do autodestrukcji.

Patrzcie, mimo iż Leif pracuje na własną renomę okazuje się, że musi zwalczyć coś, co zostanie w nim do końca, a jedynym sposobem stanie się umiejętność kontrolowania gniewu i agresji. Dla mnie, jako widza jest to fantastyczny aspekt serialu.

Uwagę zwracają również drugoplanowe postacie, jak król Danii Kanut Wielki. Mimo, że nie ma go w serialu zbyt wiele, to praktycznie od początku do końca czujemy jego obecność. Wiemy, że jest władcą świadomym swojej potęgi, ale również słabości. W okamgnieniu zawiera i zrywa przymierza, wykorzystuje przeciwników, jak i przyjaciół.

Wie, że nie tylko oręż pomaga zdobyć władzę. Równie ważna jest polityka, ale też takie zawieranie sojuszy tylko po to, by je zerwać ku przestrodze innych. Jest to bardzo fajne podejście i dawno przeze mnie nie widziane. Zresztą wszystko, co dzieje się wokół Kanuta jest wyraziście, z biglem i pomysłowo rozgrywane.

Świat „Wikingów: Valhalla” to nie tylko wewnętrzne rozgrywki, zderzenie światów starych bogów z chrześcijaństwem, intrygi, wspaniała scenografia, kostiumy i walki. To również rzeczywistość, która wykluwa się pod wpływem wszystkich tych czynników.

Gdzieś podskórnie czujemy, że przedstawia nam się świat, którego koniec jest bliski. Świat, w którym w imię boga – nieważne którego – popełnia się coraz bardziej bestialskie zbrodnie, a tortury i rzeź wbrew deklaracjom stają  się elementem systemu. Systemu, w którym przemoc zostaje usprawiedliwiona i traktowana jako najwyższy element poświęcenia się społeczności.

To rzeczywistość duszna do tego stopnia, że zaczynasz marzyć o spierdoleniu gdzieś na koniec świata, gdzie sam będziesz mógł tworzyć rzeczywistość w oparciu o własne marzenia. I to widzimy u Erikssona, który żyjąc jakby z boku ma dosyć. Nie chce żyć w miejscu, gdzie w imieniu starych czy nowych bogów dokonywane są zbrodnie. Widać to szczególnie w świetnie rozegranej scenie ofiary jednego z mieszkańców Kattegat broniącego się przed najazdem przechrztów pod wodzą jarla Kare.

Pomyślicie pewnie, że „Wikingowie: Valhalla” jest dziełem doskonałym. No nie. Jest to produkcja dobra, a miejscami bardzo dobra. Sceny zbiorowe są świetne i tyle się w nich dzieje! Po prostu masz ochotę wrzucić pauzę i podziwiać to, co dzieje się w trzecim, a nawet czwartym planie. Jasne, będą tacy, którzy parskną śmiechem, ale jak dla mnie dekoracje, rekwizyty, kostiumy, w ogóle strona wizualna tego serialu to coś wspaniałego. Nie możemy zapomnieć o scenach bitewnych, których jest ani zbyt dużo, ani zbyt mało. Jasne, można było zrobić tego więcej, ale po pierwsze – jesteśmy dopiero przy pierwszym sezonie, po drugie – żyjemy w świecie po „Walecznym Sercu”, które jeśli chodzi o sceny bitewne jest wciąż nie do pobicie, no i po trzecie – co za dużo to niezdrowo.

Jest natomiast w tym serialu kuriozum, nad którym nie mogę przejść do porządku dziennego. Chodzi mi o przywódcę Kattegat. To, co pokazali nam twórcy „Valhalli” wkurwia, przepraszam, irytuje mnie okrutnie i sprawia dyskomfort podobny do rwania zęba bez znieczulenia.

Nie boli mnie ustanowienie jarlem kobiety, bo przecież mamy w pamięci Lagerthę, która we właściwych „Wikingach” była przywódczynią z krwi i kości. Szanowana nie tylko ze względu na swojego Ragnara Lodbrooka, ale dzięki własnym przymiotom, które ją zdefiniowały.

Tu, w „Valhalli” dostajemy jarlę Astrid Hakan (Caroline Henderson), czarnoskórą przywódczynię Kattegat, która stworzyła wojsko z kobiet. No jest to kuriozum, nad którym nie sposób przejść do porządku dziennego. Mamy bowiem do czynienia z kobietą, która w obliczu wojny domowej, zamorskiego najazdu i wewnętrznych wojen religijnych zachowuje się, jakby jej to w ogóle nie dotyczyło. Dostojnie przemierza miasto w sukniach od wypasionego krawca, prawi banały, z których dumny byłby Coelho i Morawiecki razem wzięci, ale nie potrafi podjąć konkretnej decyzji dotyczącej poddanych i miasta, a podczas jego oblężenia jedyne co umie to przyjąć na klatę strzały.

Wiecie, to jest typ takiej korposzmaty, która udaje, że nie widzi, że wszystko dookoła sypie się i trzeba podjąć stanowcze decyzje, ale uśmiecha się dobrotliwie i prawi banały z poradnika pozytywnego myślenia. No inaczej nie potrafię wyjaśnić istoty tej postaci. Na szczęście ginie w wyniku najazdu przechrztów, więc mamy problem z głowy. Postać jarli Hakan to kuriozum, ale to chyba jest ten Netflix factor, który psuje nam radość oglądania niemal każdej produkcji tego nadawcy.

Podsumujmy więc: pierwszy sezon serialu „Wikingowie: Valhalla” to bardzo ciekawa wizualnie opowieść z wyrazistymi bohaterami, którzy rzuceni w nową rzeczywistość muszą się w niej odnaleźć. Wewnętrzne walki religijne, powstałe w wyniku emigracji różnice kulturowe niwelowane mityczną „wikińskością” sprawiają, że tło opowieści jest urozmaicone, co równocześnie napędza akcję. Intrygi polityczne są wartością samą w sobie, a próba uchronienia się przed rozgrywkami możnych tego świata sprawia, że kolejne serie będą coraz lepsze.

I tylko w głowie kołacze się smutna myśl, że „Valhalla” opowiada nam koniec Złotej Ery Wikingów. I nawet Kanut Wielki nie może tego zmienić.

Serial „Wikingowie: Valhalla” dostępny jest na platformie Netflix. Pełne informacje dotyczące twórców serialu znajdziesz TUTAJ.

Autor

  • Przemysław Saracen

    Dziennikarz, pisarz i człowiek pracy najemnej. Autor książki "Dzikie historie: Norwegia". Założyciel i wydawca magazynu "Srebrny Kompas". Autor w serwisie "Posty.pl" oraz współpracownik lokalnego magazynu "Tu Lubin". Finalista polskiej edycji międzynarodowego konkurs scenariuszowego Hartley - Merill utworzonego przez Roberta Redforda. Wychowałem się w duchu Tony`ego Halika, małżeństwa Gucwińskich oraz komiksowych przygód Kajka i Kokosza i tarapatów, w jakie pakował się literacki wojak Szwejk. Lubię wszystko, co dobre i oryginalne. Czasem dobra rozmowa jest bardziej fascynująca, niż najbardziej wymyślny film.

    View all posts
Przemysław Saracen
Przemysław Saracen
Dziennikarz, pisarz i człowiek pracy najemnej. Autor książki "Dzikie historie: Norwegia". Założyciel i wydawca magazynu "Srebrny Kompas". Autor w serwisie "Posty.pl" oraz współpracownik lokalnego magazynu "Tu Lubin". Finalista polskiej edycji międzynarodowego konkurs scenariuszowego Hartley - Merill utworzonego przez Roberta Redforda. Wychowałem się w duchu Tony`ego Halika, małżeństwa Gucwińskich oraz komiksowych przygód Kajka i Kokosza i tarapatów, w jakie pakował się literacki wojak Szwejk. Lubię wszystko, co dobre i oryginalne. Czasem dobra rozmowa jest bardziej fascynująca, niż najbardziej wymyślny film.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Popularne

Wracając do Kattegat nie miałem wielkich oczekiwań wobec kolejnego pokolenia serialowych Wikingów. Chciałem fajnej, atrakcyjnej wizualnej opowieści o ludziach swoich czasów. Wciągających postaci, czasem zwykłych a czasem wybitnych tłukących boleśnie dupę o bruk. Walki starego z nowym. A wszystko podane z nerwem. I tak...Serial "Wikingowie: Valhalla". Jest Moc!