Mało kto – jak Norwegowie – potrafi wynieść swoje skarby natury do rangi turystycznego skarbu. Tak zrobili właśnie z Preikestolen, tej niemal wyrosłej ze skały półki. Sama w sobie nie jest niczym szczególnym, jednak w połączeniu z otoczeniem gór i pięknem wód Lysefjord stworzyli Legendę.
Dziękujemy, że nas czytasz! Będziemy ogromnie wdzięczni, jeśli zdecydujesz się wesprzeć Srebrny Kompas na Zrzutce! Dziękujemy!
Owszem, na zdjęciach, filmach i w opowieściach miejsce to wydaje się rzeczywiście niezwykłe. Ale tak naprawdę wszystko co odległe, opiewane w legendach, pokazywane w telewizji i opiewane przez przewodników zawsze jest niezwykłe i basta. Nawet legendarna bitwa na Hafrsfjordzie upamiętniona przez Trzy Miecze w Stavanger (przeczytajcie o tym TUTAJ) nie wiadomo, czy naprawdę miała miejsce. No ale jest legenda, a w te uwielbiamy wierzyć.
Zdecydowałem się na pielgrzymkę do Preikestolen z kilku powodów. Skoro już jestem w Stavanger, grzechem i ciężką głupotą jest niezobaczenie tego kultowego miejsca Ziemi.
No właśnie. Trzeba wstać o 6- ej rano, by nie biegać, jak opętany. Pogoda nie zapowiada się imponująco, bo mgła niczym mleko nie pozwala na podziwianie absolutnie żadnych widoków. Dla prawdziwego podróżnika pogoda nie jest żadną przeszkodą!
Tak było, gdy ruszałem na Drogę Atlantycką, tak było, gdy z ukochaną Żoną jechaliśmy nad Geirangerfjord. I tak będzie w tym przypadku, koniec kropka!
A zatem pobudka. Oczywiście, że musisz przygotować się na każdą pogodę. To Norwegia. Nie narzekaj, jeśli po deszczu przyjdzie palące słońce, a po nim śnieg, czy porywisty wiatr. Ten kraj tak ma i tubylcy mają tego świadomość.
Przygotuj wygodne buty. Jasne, że trekkingowe. Jeśli będziesz biegał w butkach na obcasie lub na płaskiej podeszwie bez bieżnika, to jakbyś prosił się o wypadek.
Weź prowiant i picie, bo po drodze nic nie kupisz. Idziesz w dzicz człowieku. Cofasz się w czasie i przestrzeni. Nie ma, że boli. No dobrze, trochę dramatyzuję, ale tylko trochę.
Ale nim to nastąpi, musisz dotrzeć do portu i poczekać na prom. A ponieważ moje urodziny pokrywają się w tutejszym Świętem Konstytucji, więc i promy kursują dziś rzadziej. Widok ubranych w stroje ludowe pasażerów wysiadających z luksusowych hybryd i wypasionych Tesli jest tak niesamowity, że aż nierealny w swoim absurdzie. Coś jak nasz Janusz, który odziawszy się w najwykwintniejszy z garniturów jedzie starym ciapkiem traktorem do kościoła.
Uwaga finansowa. Jeśli jedziesz autem, płacisz 167 koron w jedną stronę. Jeśli jesteś spieszony, płacisz 56 koron. Też w jedną stronę. Rejs trwa 40 minut, więc możesz albo podrzemać w wygodnych siedzeniach, albo kupić jakiś posiłek w promowej kafejce. Cena może zmienić się, bo prawdę powiedziawszy nie wiadomo, kiedy czytasz tę relację.
Dla zmotoryzowanych istnieje też inna opcja: tunel podmorski. Kierując się na Hundvag wjeżdżasz w podwodny tunel mający swoje ujście w miejscowości Tau.
A mgła wciąż okrutna. Zaczynam się zastanawiać nad tym podróżnikiem i przeszkodą w postaci pogody. Hmmmm, może jednak jest? No ale za późno. Jeśli nie dziś to kiedy? A tam, w końcu w Geiranger też miało lać, a było cudownie!
Prom dopływa do Tau, więc trzeba przygotować się do dalszej podróży. Aha, jeśli podróżujecie pieszo nie martwcie się. Ledwo zejdziecie ze statku, a parę kroków przed wami stoją autobusy, które dowiozą was na miejsce. Tak, że nie idzie się zgubić.
Podróż jest naprawdę krótka, nie jest to nawet półgodziny. Dojeżdżacie do Preikestolenfjellestue. To ośrodek, który jest takim odpowiednikiem naszego PTTK. Jeśli wykupicie w nim członkostwo, czeka was mnóstwo srogich obniżek i bonusów podczas rajdów i wykupywania noclegów, wynajmowania kajaków itp. No naprawdę warto.
Sam dojazd na miejsce jest naprawdę szybki i bezbolesny. Świetne oznakowania sprawia, że nawigacja samochodowa staje się zbędna i sprowadza się do roli urządzenia głośnomówiącego.
Dojeżdżam na Fjellestue. O mało nie ładuję się na parking za 200 koron. Na szczęście nieco niżej znajduje się drugi, za który nie płacę. Umówmy się, nie płacę tylko dlatego, że dziś Święto Narodowe. Obok jest też sklep z pamiątkami, ale z okazji święta dziś zamknięty.
Ruszamy więc!
Szlak prowadzący do Ambony jest nie jest specjalnie trudny, ale nie polecam go małym dzieciom. Również starsi mogą mieć problemy.
Jeśli doskwiera wam kręgosłup załóżcie gorset, a pod ręką miejcie środki przeciwbólowe. Na całym, czterokilometrowym szlaku jest tylko jedna w dobrym stanie ławka, i to w końcowym etapie podróży, zatem będziecie odpoczywać na kamieniu lub drewnie. Nie ma poręczy, oparć, balustrad zabezpieczających przed upadkiem z wysokości. Owszem, jest jedno miejsce z łańcuchami i może dwie balustradki na krzyż, ale na bardzo krótkim odcinku.
Tak, że uważajcie. Myślcie, bądźcie ostrożni. Nie spieszcie się, a Ambona wam to wynagrodzi.
Nie znajdziecie żadnego kiosku z pamiątkami, jedzeniem, napojami. Możecie za to opić się krystalicznie czystej wody z potoku.
Powiem wam, że szlak prowadzący na Preikestolen trochę przypominał mi nasz Szczeliniec (zobacz TUTAJ), jednak nie mam na myśli ułatwień dla turystów (trzeba przyznać, że u nas całe dojście jest podane na tacy), lecz ukształtowanie terenu.
Tu, w Norwegii wszystko jest naturalne. Jest jak najmniej ingerencji w naturę. To ona ma dominować, dziś ma być tak jak kiedyś. Ty masz się dopasować. Bo ciebie już dawno nie będzie, a ten skarb ma cieszyć innych w jak najmniej zmienionym stanie. Zapamiętajcie ten akapit, bo nie dotyczy on samego Preikestolen, ale wydaje mi się, że w znacznym stopniu określa dziś Norwegię jako taką.
Mimo iż szlak nie jest aż tak trudny, w 2017 roku paru lat nepalscy Szerpowie ułożyli z kamieni trasę ułatwiającą dojście na miejsce.
W nieludzkich, prymitywnych warunkach robią, tłuką, wiercą, przenoszą skały i kamienie układając je w naturalnie wyrzeźbione stopnie. By droga była bardziej nam przyjazna. A wszystko ręcznie.
Fakt, że orzą jak zwierzęta pociągowe w święty dla Norwegów dzień jest dla mnie przykrym zderzeniem tej życzliwości na pokaz, z bezwzględnym ujeżdżaniem pracowników z zagranicy.
Jeśli myślisz, że zaczynasz się gubić, rozglądaj się za czerwoną literką „T” namalowaną na skale. Ewentualnie metalowym palikiem również z „T”, wskazującym przebytą drogę oraz drogę do pokonania.
I w końcu, po dwóch godzinach trafiam na miejsce.
Mówi się, że największych odkryć dokonano przypadkiem. Tak było choćby z wyprawą Krzysztofa Kolumba, który do końca życia wierzył, że odkrył nową drogę do Indii.
W historii Preikestolen przypadek odegrał jeszcze większą rolę.
Był rok 1900, gdy z portu w Stavanger ruszył lokalny sportowiec, Thomas Peter Randulf. Postanowił ruszyć swoim parowcem w rejs po nieujarzmionym jeszcze Lysefjordzie. Musiała być piękna pogoda. Zadarł głowę i oglądał szczyty gór, aż jego oczom ukazała się skała o dziwacznie regularnym kształcie, jakby stworzoną przez człowieka.
– Przecież ta skała wygląda jak ambona! – krzyknął Thomas.
Reszta jest historią, a jaki widok towarzyszył zachwyconemu odkrywcy Preikestolen możecie zobaczyć TUTAJ.
I… No zawiesiłem się. Nie bardzo wiem, jak wam to opisać… Może spróbujmy tak. Jeśli widzieliście na dużym ekranie film „Tańczący z wilkami” będziecie wiedzieli, o czym mówię.
Pamiętacie obrazy tej nieujarzmionej jeszcze krainy? Towarzyszące temu odczucia, to nieopisywalne piękno? Tę prostotę, która przyciąga cżłowieka, roztapia, i odnajduje w nim najprostsze, pozytywne uczucia?
To jest właśnie Preikestolen.
I góry, które wyglądają, jakby jakieś pradawne olbrzymy wypychały je ku górze. To efekt lat pracy lodowca, który wyżłobił te góry i ten fjord. I ta pustka, choć dookoła gotuje się od ludzi. Natura. Co prawda na drugim brzegu stoi kilka chatek, ale jak to w Norwegii – całość jest wciąż harmonijna.
Składam hołd człowiekowi, który był bohaterem mojego dzieciństwa. Z plecaka wyjmuję biografię Tony`ego Halika. A zatem trafił i tu. Na Preikestolen.
„Tu byłem. Tony Halik”
Na Preikestolen nie ma ławek. Nie ma barierek. Ograniczników. Poręczy. Wyszerpowanych schodów i innych ułatwień. Jest Natura. I jest ufność w rozwagę turystów, którzy mają respekt nie tylko przed tym miejscem, ale wiedzę, że tu nie ma żartów, a każdy nierozważny, czy głupi krok może skończyć się tragedią.
I chyba ta podskórna obawa i świadomość, że tu nie ma miejsca i czasu na rumakowanie dodaje uroku temu miejscu.
Na szczęście nie było wielu ludzi. Jasne, kilka godzin później przyszło ich więcej, jednak nie było jakieś tłumu, krzyków. O przepraszam. Pojawili się Azjaci. Kolorowi, krzykliwi, dronowi. No irytowało. Jednak to ułamek ułamka. Swoją drogą powinni, wzorem Kjeraga ustanowić zakaz latania dronów nad Preikestolen.
Było coś ujmującego w odwiedzających to miejsce Norwegach. Narodowe chorągiewki zatknięte w każdym plecaku. Grupa emerytów śpiewających hymn swojego kraju w miejscu szczególnym. Panie, które pokonały ten trudny szlak w ciężki, ludowych strojach. Zadowolonych i dumnych ze swego kraju.
Gdzieś tam, w artykułach możecie przeczytać różne rzeczy na temat Preikestolen. Nie, nie jest idealnie płaska. Jej powierzchnia jest pofałdowana. Nie, góry wokół niej nie są specjalnie wysokie. To niespełna kilometr. Góry otaczające Geiranger, o to jest coś! Nie, pęknięcia klifu nie są głębokie, choć od kiedy okazało się, że szczelina zwiększyła się o dwa milimetry każdy wieszczy rychły koniec tego okazu natury.
Miejsce to zwane kiedyś Hyvlatonnå wznosi się 604 metry nad poziom morza. Powstała najprawdopodobniej około 10 tysięcy lat temu w wyniku pęknięcia skał pod wpływem mrozu. Najpewniej wyglądało to tak, że lodowiec znajdował się tuż nad skałami. Pod wpływem pogody znajdująca się w szczelinach woda stężała i rozsadziła wszystko, co spotkała na swej drodze. Preikestolen znaczy „Ambona”.
Jest za to miejsce, z którego widać coś w rodzaju Preikestolen bis. Zresztą w ogóle zachęcam was do wejścia na górki nad samą półką, bo z dopiero wtedy widać, gdzie jesteśmy i jak fantastyczne miejsce odwiedziliśmy. Wchodząc wyżej widzimy spękanie przebiegające przez klif. Patrząc pod pewnym kątem widzimy też wspomniane Preikestolen bis. Trzeba jednak wprawnego oka, by to zobaczyć.
Natomiast jest takie miejsce, na które znowu trzeba się wspiąć, spojrzeć w stronę Ambony i… jęknąć. Bo nagle okazuje się, że to słynne Preikestolen, to światowe cudo natury sławione przez wszystkie podróżnicze media globu było… takie sobie. Niemal niewidoczne wręcz. Jak widzicie więc, nawet największe piękno jest w jakimś stopniu uzależnione od ekspozycji.
W pewnym momencie Preikestolen robi mi niespodziankę i „wręcza” prezent urodzinowy. Ale może od początku, a nie tak od zadu strony Jako, że lubię rozglądać się dookoła, a szczególnie w dół w poszukiwaniu czegoś niezwykłego; ja wiem, tekstury, wzoru skały, nietypowo rosnących krzewów, nieregularnych kształtów i wzorów stanowiących unikalne świadectwo danego miejsca, zatrzymuję się jak słup soli.
Patrzę na kamień zatopiony w gruncie. Podnoszę go i… Preikestolen! Jak żywe! Miniatura magicznego klifu u mych stóp. Podnoszę, bo chcę go zabrać do domu. Cholera, ciężki. Nie dam rady. Ale radość wielka. Zobaczcie sami:
No nic, po paru godzinach trzeba ruszać w drogę powrotną. Zresztą pogoda zaczyna burzyć się. Nagle pozimniało i popaduje. Jeszcze tylko rozmowa z Norwegami, którzy na wspomnienie słowa „Żubrówka” popadają w nostalgię i wracamy.
A przeszło rok później przyleciał do Stavanger Tom Cruise, który tu, w tym miejscu tłukł się z Wiedźminem, co mogliście zobaczyć w kinowej superprodukcji „Mission Impossible: Fallout”.
A najciekawsze w tym wszystkim jest to, że gdyby nie zdjęcia masz wrażenie, że to był sen. Piękny, ale sen. Zróbcie wszystko, aby go przeżyć – bo naprawdę warto!
DO ZOBACZENIA NA SZLAKU!