„Powrót do przeszłości czyli wakacyjne wspominki”

Okazuje się, że pisanie notki z pozycji siedzącojakiejśtam jest nawet przyjemne i smaczne. Krzesełko pije w dupę i okazuje się, że siedzenie na latającym dywanie daje większą rozkosz pisania. Zwłaszcza, że przemogłem się w temacie pisactwo wszelakie. Minęło mi lenistwo po prostu.

Dziękujemy, że nas czytasz! Będziemy ogromnie wdzięczni, jeśli zdecydujesz się wesprzeć Srebrny Kompas na Zrzutce! Dziękujemy! 

A na dodatek przypomniało mi się kilka rzeczy leżących odłogiem w tumanie mózgu mego. I to pobudza.

W każdym razie, jeśli pogodunia dopisze, a mam tu na myśli leciuni wiaterek tudzieżunio parę chmurek i leciunie ochłodzenie, bo te upały funkcjonować nie dają, a najprostsza próba myśli pali w zwoje- no, to w sobotę jadę do Wrocławia.

Do zoo. Dawno tam nie byłem, a trzeba. Może potem zahaczę o przepiękną Panoramę Racławicką, choć przyznam, że raczej nie będzie mi się chciało. Na pewno Rynek i piwo pszeniczne, byle nie dać sobie zbytnio w bańkę, bo kac po piwie to okropny jest. No i potem do Media Markt, by zobaczyć jakie to cudeńka filmowe wyprzedają po parę złotych.

Dobra, wracam do tematu.

Z wakacjuniami było różnie, ale najczęściej były to obozy harcerskie. To znaczy…eee, pardąsik, telefon, znikam na chwilę

Jakoś nie trawiłem kolonii, może dlatego, że kojarzyli mi się z bandą ciotowatych wymoczków, którzy musieli drygać w rytm Sabriny i innego Moderntokinga, a na dodatek strasznych lalusiów, bleeee.

I takimi wakacjami, ale takimi naprawdę fajnymi była kolonia zuchowa w Wygnańczycach. Był to położony w lesie ośrodek wypoczynkowy zajmowany przez ZHP. Nie wiem, jak teraz, ale było tam kapitalnie.

Przeczyste jezioro, połacie konwalii… Zuchy, jako przedharcerskie szczyle oczywiście miały fory pod każdym względem, a zatem zakwaterowanie w domkach, takich pięcio, sześcioosobowych, pierwszeństwo w sprzątaniu starszym kibli i takie tam.
Każdy domek to był zastęp. Musieliśmy mieć swój totem…

Kurczę, przedzieram się przez to wspomnienie, jak przez mgłę… Nawet nie pamiętam, z kim się skumplowałem, co śpiewaliśmy, jakie były gry i zabawy…

To coś jakby pojawiające się i znikające plamy.

W sumie pamiętam drużynowego, który nie cierpiał nas, jak cholera- pewnie swoją robotę traktował jako karę. Pamiętam bossową kampu, która jakby odnajdywała przyjemność w nazywaniu nas debilami, durniami i innymi tego typu pieszczotliwymi określeniami, którymi pewnie obdarzała swoje dzieciunie. Bo tak te bluzgi gładko jej przez gardło przechodziły.

Jednak mimo tego wspominam tego typu wakacje bardzo miło. Bo stołówka, do której schodziło się całe zgrupowanie; te kolejki…śpiewanie…wygłupy…dziewczyny…rzucanie się menażkami…Wchodziło si do takiej hali przykrytej plastykowym dachem. I się jadło. Ale najpierw rytualne okrzyki, które każdy z obozów miał opracowane we własnym zakresie.

Zwykle na koniec przychodził druh Misiu, który przechodząc z obiadem rzucał: smacznego zuchy, na co przerywaliśmy jedzenie i chórem odpowiadaliśmy: dziękujemy Misiu!!! Był to coroczny rytuał Misia.

A kiedy pogoda była nie teges to w stołówce odbywały się konkursy, np. plastyczne. W jednym z nich wasz korespondunio brał udział, a chodziło oczywiście o pokój na świecie.

I tak chyba najlepsza była Olimpiada.
Robiło się wieńce z liści dębu, zawijało prześcieradła tak, by wyglądało jak toga i jechanka.

Był oczywiście wyścig rydwanów. Końmi byli najsilniejsi harcerze. Rydwan robiło się z okorowanej albo i nie sosny, choć generalnie z tego, co rosło pod ręką.
Trzeba było ścigać się na dystansie bodajże dwustu metrów, od boiska, przez zaszyszkowany trawnik, aż do jeziora.

Chociaż olimpiada na Rozewiu również była niczego sobie zwłaszcza, że było to w ramach obozu z przysposobienia obronnego.

Niestety fucha tego szmaciarza Posejdona była zajęta, a na syrenę nie łapałem się, bo nie miałem błony. No….pławnej znaczy, uehhe… Była za to fucha pielęgniarki posejdonowej, co nie.

Żeby nie było od razu ten tego, to pielęgniarka z założenia miała być abstynentką seksualną. Przecież nie przeżyłabym strzelenia małej kijanki z Posejdonem, huhhha… I co z tego, skoro mówili na mnie „pielęgniarka z fiutkiem”. No tak, spódniczka była mini, i obcisła. Co miało wystawać i tak wystawały. Zwłaszcza, że te syreny w bikini to jednak…Nooooooo!!! Co tu będę dużo gadała, jako pielęgniarka.

Nigdy nie jeździłem na kolonie. Nie chciałem. Wystarczyło mi spojrzeć na mojego kuzyna. On jeździł na nie co roku. Nie lubiłem go i zawsze mówiłem, że ma zjebany łeb.

Przez kolonie właśnie.

Przemek Saracen

Przemysław Saracen
Przemysław Saracen
Dziennikarz, pisarz i człowiek pracy najemnej. Autor książki "Dzikie historie: Norwegia". Założyciel i wydawca magazynu "Srebrny Kompas". Autor w serwisie "Posty.pl" oraz współpracownik lokalnego magazynu "Tu Lubin". Finalista polskiej edycji międzynarodowego konkurs scenariuszowego Hartley - Merill utworzonego przez Roberta Redforda. Wychowałem się w duchu Tony`ego Halika, małżeństwa Gucwińskich oraz komiksowych przygód Kajka i Kokosza i tarapatów, w jakie pakował się literacki wojak Szwejk. Lubię wszystko, co dobre i oryginalne. Czasem dobra rozmowa jest bardziej fascynująca, niż najbardziej wymyślny film.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Udostępnij

Popularne