POD WPŁYWEM. „Czas Surferów”.

Obserwowałem kiedyś na Instagramie jedną użytkowniczkę, która została później influencerką. Co powiedział mi ten fakt o mnie oraz o nas samych?

Nie napiszę o kogo chodzi, bo nie chcę robić (krypto)reklamy, to zresztą nieistotne. Owa instagramerka nadal (zapewne) w Internecie funkcjonuje, nie wiem, nie śledzę jej już. To też nic personalnego, nie mam nic do niej samej, ani do działalności, którą prowadzi. Chodzi o trend.

Nie ma niczego złego w byciu lub pragnieniu bycia influencerem. Jest wolność, szczególnie w obszarze dysponowania własnym czasem. Chwilowe obserwowanie owej Instagramerki podsunęło mi jednak pewną konkluzję: nie możemy wszyscy być influencerami. Nie możemy wszyscy „wpływać” i „być pod wpływem”. A internet i zdigitalizowany świat przecież do tego aspirują, to lubią i takie chcą być: nie tylko pulpą, gdzie wciąż coś się dzieje: komentujemy, lajkujemy, szerujemy. To też sfera, gdzie przecież: feedbackujemy, dyskutujemy, mamy swoje zdanie (o, to ważne! Jeszcze do tego wrócę), doradzamy, odradzamy. Wchodzimy w buty ekspertów, każdy przecież na czymś się zna, prawda? A od stanu: „każdy się na czymś zna” do stanu: „znam się trochę na wszystkim, ale tak naprawdę na niczym” niedługa droga, nie tylko symboliczna.

Każdy, dosłownie każdy z nas może dziś zostać influencerem. Kulinarnym, lajfstajlowym (BTW – WTF, co to w ogóle znaczy?! Do tego też jeszcze wrócę.), politycznym. To jednak nie znaczy, że jeśli być nim może, od razu być nim powinien. Pokusa jest spora – robimy coś, wrzucamy zdjęcie, dzielimy się swoim dokonaniem w sieci, coś komentujemy – i zbieramy za to gratyfikację: polubienia, zasięgi. Czasem ktoś nas pohejtuje, skrytykuje, objedzie, ale przecież, koniec końców, z takiej sytuacji też można wyciągnąć coś pozytywnego, prawda? W końcu z każdym kolejnym aktem hejtu w nas wymierzonym możemy poczuć się na niego bardziej odporni, a i zasięgi często rosną w takich przypadkach (słynne „inby” na Twitterze). Co nas nie zabije, to nas influencersko wzmocni. Każde takie doświadczenie czyni nas lepszym influencerem niż byliśmy przed jego wystąpieniem.

Owa influencerka, o której wspomniałem, założyła profil, na którym odliczała ostatni rok do zbliżających się trzydziestych urodzin. Chciała z tej okazji podzielić się ze światem (obserwujących) swoimi refleksjami dotyczącymi przemian w jej życiu, poczucia przemijania, ważnych pytań, życiowych dylematów i ról. W porządku. Ciekawie. Nawet całkiem ambitnie. Może nawet nieco filozoficznie. Zaobserwowałem.

Użytkowniczka dzieliła się swoimi myślami i spostrzeżeniami. W sposób nienatrętny (w sprawnej, zgrabnej formie dość ogólnych postów i relacji, w liczbie nieprzekraczającej bodajże 2 posty/tydzień). Robiła niezłe zdjęcia, dobrze dobierała do nich filtry i komentarze.

Na zdjęciach: ulice, restauracje, butiki (bez zbędnego przepychu), jakieś posiłki, podróże. Trochę wszystkiego. Liczba obserwujących stale rosła (no bo odliczamy przecież do trzydziestki, prawda?). Pojawiają się coraz liczniejsze relacje, także obliczone na interakcje. Jakieś pytania od obserwujących: co to za buty? Co to za knajpa? Gdzie byłaś? Jak spałaś?

A w relacjach odpowiedzi na te pytania. Trochę nudnawo – miało być o czymś, zaczęło być o wszystkim. Czyli o niczym. Kolejne posty i relacje dotyczyły codzienności Pani Influencerki, która dzieliła się z obserwującymi tym co je, gdzie chodzi, co robi, co myśli na ten czy inny temat. Wszystko nadal w formie z wyczuciem. Tylko pytanie: po co? Nie były to treści ponadprzeciętne, dotyczące czegoś, czego nie jadłby, nie robiłby i gdzie nie chodziłby przeciętnie zamożny i zorientowany w miejskim życiu Kowalski.

Gdzieś tam w międzyczasie były te trzydzieste urodziny. Nawet nie zauważyłem. Nie było wcale hucznie. Jakiś tam post, niezbyt urodzinowy. Żadnych przemyśleń z tym związanych. Ot, kolejny dzień, w którym prowadząca profil wyszła na miasto, wiatr rozwiał jej włosy i jej dwutysięczna grupa obserwujących dowiedziała się o tym. Za rok kolejne urodziny. A za dziesięć będziemy odliczać dni do czterdziestki.

Identycznie jest z polityką. Jeżeli chcemy i czujemy, że mamy o niej dużo do powiedzenia: dużo rzeczy fajnych, zabawnych, a przede wszystkim – wpływających na innych – to pierwszy sygnał, że prawdopodobnie wcale nie musimy tego robić. To, że mamy o czymś dużo do opowiedzenia, wcale nie musi oznaczać, że mamy na ten temat dużo do powiedzenia.

*Tytuł tekstu to tytuł filmu Jacka Gąsiorowskiego z 2015 roku, o trzech młodych wyrostkach, którzy na moment chcieli poczuć się jak gangsterzy, jednakże rola ta kompletnie ich przerosła.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Udostępnij

Popularne

Najnowsze

Zobacz również
Powiązane

Plaga kradzieży sklepowych. Sytuacja może się pogorszyć po zmianie przepisów w październiku

Kolejny raz policyjne dane przynoszą złe informacje. Wciąż rośnie...

Google chce symulować świat za pomocą sztucznej inteligencji

Projekt — którym będzie kierował Tim Brooks, jeden z...

Zdjęcie Dnia. „Owce na poligonie”

Dziękujemy, że nas czytasz! Będziemy ogromnie wdzięczni, jeśli zdecydujesz...