Znana z nieprawidłowego traktowania pracowników (tu piszemy na ten temat) firma Google tym razem błysnęła – najnowsza odsłona Google Earth wykorzystując mechanizm poklatkowej animacji 3d pokazuje nam w jaki sposób człowiek wpłynął na Ziemię na przestrzeni lat 1984 – 2020.
I nie mówimy tu o budowie miast, fabryk. Tym razem twórcy skupili się na tym, jak zaburzamy równowagę przyrodniczą.
W swojej największej aktualizacji od 2017 roku opcja Timelapse wykorzystuje przeszło 24 miliony zdjęć satelitarnych zajmujących ponad dwa petabajty danych. Nie pytajcie co znaczą petabajty. To brzmi tak abstrakcyjnie, że nawet jakby ktoś mi powiedział dupabajty to też pokręciłbym głowa z niedowierzaniem i uznaniem.
Na dodatek Google dodaje nic nie znaczącą, ale działającą na wyobraźnię informację, że procesor przetwarzał te dane 2 miliony godzin, czujecie? Tak prawdę powiedziawszy to już bardziej działa mi na wyobraźnię news sprzed paru godzin o dziecku, które urodziło się z trzema penisami. Troszkę powagi, no proszę.
Tak, wiem – Google Earth miał wcześniej prostą animację poklatkową, ale teraz masz wersję deluxe full wypas pokrywającą widokiem 3d cały glob. Zamykasz oczy, na małpę klikasz jakieś miejsce na Ziemi i wybierasz żądany rok. I oglądasz.
Po co to wszystko? W przypadku Google jest to pewnie sztuka dla sztuki i kto wie, czy firma za parę miesięcy nie wycofa Timelapse, a przetestowane w ten sposób rozwiązanie wykorzysta w innej aplikacji, ale według mnie jest to fajne rozwiązanie mające na celu zrozumienie, jak wpływamy na świat na przestrzeni lat.
Możesz słyszeć o wyrębie dżungli tylko dlatego, by mieć gdzie sadzić palmy na olej. Możesz słyszeć o cofających się i umierających lodowcach. Możesz słyszeć o powracających pożarach tam, gdzie kiedyś ich nie było. Tylko widzisz, co innego słyszeć, a co innego patrzeć na to ze świadomością, że człowiek zniszczył ekosystem, którego wcale nie musiał tykać. To nasza rządza władzy, bo niczego innego doprowadza do stanu, w jakim jest obecnie Ziemia.
Przecież to my doprowadziliśmy do tego, że Amerykanie zamierzają przesiedlać się w głąb kontynentu. To my doprowadziliśmy do tego, że zrzucamy do mórz i oceanów radioaktywną wodę z elektrowni atomowej.
I choć nie lubię filmu „Avatar” to dziś widzę, że jest to opowieść o nas – gatunku, który wpierdala się wszędzie i podbija oraz niszczy wszystko, co popadnie. Aby tylko zaznaczyć swoją obecność. Postawić maszt i zawiesić flagę tam, gdzie nie ma takiej potrzeby. Dobra, wystarczy tego „ekobełkotu”, czas na technikalia, czyli nikomu niepotrzebne informacje, ale czymże byłby bez nich każdy artykuł każdego magazynu internetowego świata?
Oczywiście Google Earth nie przemierza świata w celu samodzielnego robienia zdjęć. W tym celu wykorzystywane są fotografie z archiwum NASA oraz programu Landsat USGS, jak również europejskiego Copernicusa, którego satelity Sentinel 2a i b oraz Landsat-8 latają sobie i pstrykają zdjęcia mnie wyprowadzającego psa bez smyczy – i tak co dwa i pół dnia.
Dzięki fanatycznym i – bądźmy szczerzy – lekko pojebanym graczom producenci tacy jak Google muszą przywiązywać szczególną wagę do detali. Rozumiecie: trzeba pokazać najmniejszy kamyk na Mount Everest, inaczej nie jest realistycznie. Szkoda tylko, że zamarzniętych tam zwłok nie pokazują.
No dobrze, niech im będzie z tymi kamykami, bo dzięki temu inni mają pracę. W tym przypadku robotę ma firma CREATE Lab Carnegie Mellon tworząca specjalne algorytmy sprawiające, że Timelapse tak fajnie się ogląda (prawdopodobnie chodzi o płynność animacji przy zachowaniu detali).
Timelapse ma być aktualizowane raz w roku lub częściej. Oczywiście wszystko dla użytkowników sieci, którzy są na tyle głupi, że tylko dzięki tej zabawce Google`a nabędą świadomość naszego negatywnego wpływu na klimat.
Tak jakby nie widzieli tego, na co dzień. Czasem mam ochotę powiedzieć asystentowi Google: „Hej Google, wal się”.