„Mirmił w opałach”. Każdy początek ma swój koniec.

Przygoda z Kajkiem i Kokoszem dobiega końca. „Mirmił w Opałach” jest ostatnim pełnym albumem klasycznych przygód wojów z Mirmiłowa. Dziś wiemy, że udało się ich przywrócić nowoczesnej publiczności, a na rynek trafiają coraz to nowe rzeczy związane z bohaterami naszego dzieciństwa. Póki co zastanówmy się jak wypadło pożegnanie serii.

Dziękujemy, że nas czytasz! Będziemy ogromnie wdzięczni, jeśli zdecydujesz się wesprzeć Srebrny Kompas na Zrzutce! Dziękujemy! 

Mało który album tak bardzo podzielił czytelników jak „Mirmił w Opałach” i faktycznie nie da się przejść obok niego obojętnie. Odejście od tradycyjnie lekkiej fabuły, nienachalnej narracji i takiej delikatności w gawędzie zrobiło swoje. Zwłaszcza, że Christa kontynuował  wybrany w historii o „Borostworach” specyficzny układ kadrów, trzech linii na stronę zamiast dotychczasowych czterech.

Wydaje mi się, że Janusz Christa nie planował tego tytułu jako ostatniego w historii. Coś po prostu nie pykło, bo nie w ten sposób kończy się serię, w której zakochała się cała Polska, a cytaty z komiksów weszły do ułomnej bo ułomnej – polskiej popkultury. Zbyt dużo wskazuje, że miał to być prostu kolejny album.

Pamiętacie ostatnią część filmowych „Avengers”, które było syntezą wszystkiego, co wspólnie przeżyliśmy z bohaterami uniwersum MCU? I choć działo się to pod egidą drapieżnego Disneya, mieliśmy do czynienia z niespiesznym, sentymentalnym, ale i pełnym akcji superwidowiskiem, które z marszu podbiło serca kinomanów na całym świecie.

Prawdę powiedziawszy tego właśnie oczekiwałem po finałowym „Kajku i Kokoszu”; takiej syntezy.

Z drugiej stronie może i dobrze, że tak się stało? Przecież dziś mamy renesans popularności świata słowiańskich wojów.

Wróćmy do „Mirmiła w opałach”. Przyznam, że gdyby nie blog „Na Plasterki!” ta recenzja byłaby pełna hejtu i zawiedzionej miłości. Dopiero rozmowa, przez komunikator bo komunikator, ale rozmowa z Kapralem – przekonała mnie do ponownego podejścia do tego zeszytu oraz zmiany nastawienia.

I wiecie co? Opłaciło się. A skoro ja – przeszło czterdziestoletni byk potrafię na zmienić swoje negatywne podejście i na nowo odczytać twórczość Christy to znaczy, że i wy powinniście zmieniać swoje skostniałe oczekiwania, zastane opinie i zjełczałe konwenanse.

Wyjdźcie z banieczki, a nie pożałujecie.

„Mirmił w opałach” jest prostą, kameralną historią mającą służyć temu, czego Christa raczej nie robił – zamienił świat Kajka i Kokosza w PRL. Dosłownie. Trafiają tu charakterystyczne dla tamtych czasów powiedzonka, typy postaci i zachowania.

Wiem, zaraz mi rzucicie „Wojami Mirmiła” z początków serii lub „Na wczasach” oraz „W krainie Borostworów”. Tylko wiecie, w przypadku tych pierwszych mieliśmy do czynienia z delikatnym nawiązaniem, które poprzez kontrast wywoływało uśmiech na twarzy. Było przy tym częścią opowiadanej historii i nie wpływało na odbiór całości.

Tutaj forma stała się treścią. Zanim przejdziemy do niej wypadałoby chociaż opowiedzieć o co chodzi.

W Mirmiłowie dzień jak co dzień. Mieszkańcy starają się normalnie żyć i pracować, a na dodatek uporać się z dorastającymi dziećmi, co jak wiemy jest niesłychanie okrutne. I dla nas i dla dzieci. Zbójcerze tradycyjnie chcą dobrać się Mirmiłowianom do skóry, a służyć temu będzie dwuetapowo przygotowana prowokacja. W tym celu przymusowym ochotnikiem jest jak zwykle Oferma, który ma zanieść wrogowi specjalny dar: zamknięty w worku Duch Lenistwa. Traf chce, że do Mirmiłowa dociera urzędnik NIK- u, którego Mirmił bierze za wysokiego funkcjonariusza Najwyższej Izby Kaszteli. Jak pamiętacie, NIK pojawia się we wcześniejszych przygodach Kajka i Kokosza, a zatem w końcu ta strzelba musiała wypalić.

I tak to w skrócie wygląda. Nie ma tu bójek, nagłych zwrotów akcji, przygód, podstępów i wszystkiego, z czego znamy Kajka i Kokosza. Ale mamy Wita, którego Christa przywołał gdzieś z trzeciego planu, nadał mu status wynalazcy, który walnie przyczynił się do pokonania Zbójcerzy.

Skoro brak jest znanego nam z przeszłości natłoku akcji, co dostajemy? Rozliczenie z polityczną przeszłością. Dla tych, którzy już biegną z pośmiertnym medalem dla Pana Janusza za walkę z komuną spieszę z wyjaśnieniem. Ten album ukazał się już po upadku starego systemu. Tak, że spokojnie.

Ten album był jak „Rambo III” – doskonały film akcji, który dramatycznie rozjechał się z geopolityczną rzeczywistością pieriestrojki.

Myślę, że „Mirmiłem w opałach” Christa trochę postąpił wbrew sobie. Do tej pory Kajko i Kokosz były samodzielnymi, naprawdę mocno stojącymi na własnych nogach ponadczasowymi historiami. Doskonałymi opowieściami, którym hasła nostalgii, wspomnień są niepotrzebne, bo ich nie potrzebują.

Powiem wam szczerze, że nic tak mnie nie wpienia, jak przedkładanie prymatu wspomnień z dzieciństwa nad fabułą i formą. Z drugiej strony doskonale to rozumiem, bo przecież Kajko i Kokosz przywołują wydarzenia z czasów gówniarstwa. Nie wujek, nie ciotka lecz Kajko i Kokosz.

I jeśli spytacie mnie o „Wielki Turniej” to przywołam z pamięci gotową historię mojego genialnego kuzyna z kielecczyzny, który miał regał zapełniony „Klossem” „Tytusami” czy komiksami Christy. I ten dzień, gdy z wypiekami na twarzy pakuję „Wielki Turniej” do walizki, by jechać do domu odległego o 400 km.

A „Festiwal Czarownic”? A co mnie tam jakiś Walwuch, nawet pewnie nie wiecie o kim mówię. Przed oczami staje mi kiosk „Ruchu” stojący między wieżowcami na lubińskim Przylesiu. Tam pani Ola sprzedawała prasę, rajstopy i fajki oraz wodę brzozową. I to moje cotygodniowe bieganie do tego kiosku po teczkę numer cztery. A tam „Świat Młodych” i jego ostatnia strona, na której publikowano komiksy. A teczka numer cztery, bo wtedy prenumerowaną prasę odkładało się do specjalnie przygotowanych i numerowanych teczek.

I kiedy zwracam uwagę na samodzielność poszczególnych albumów i doceniam ich ponadczasowość, to jednak „Mirmił w opałach” jest tego zaprzeczeniem.

Ten tytuł nie przetrwał próby czasu w kontekście całego cyklu, choć poszczególne kadry bywają doskonałe. Jednak nie bójmy się tego powiedzieć – jest to ramotka, wspomnienie starego, album związany z czasami, w których przyszło żyć autorowi.

Dla mnie starego byka, konia, czy innego kopytnego, który na nowo podszedł do zakończenia historii ta historia właściwie nie przeszkadza.

Jeśli miałbym przyrównać go do czegoś, byłby to „Asterix: w służbie Jej Królewskiej Mości”, mój ulubiony film o przygodach bohaterskich Gallów. Ulubiony, bo pełen nie tylko zderzenia kultur, ale przede wszystkim mnóstwa ciętej satyry kosztem widowiskowości, z jakiej słyną filmy o Asteriksie.

I tak należy przełożyć moje odczucia względem „Mirmiła w opałach”. Skoro mam to co mam, postaram się to odebrać tak, jak proponuje mi autor i przefiltrować się przez czasy, które pamiętam.

Mamy zatem satyryczną opowieść, w której absurdy systemu państwowego nie tylko przeszkadzają w załatwieniu czegokolwiek, ale czasem pomagają w osiągnięciu powodzenia w walce z wrogiem.

I to w jakiś sposób działa. Jeśli odejmiemy nasze dotychczasowe doświadczenia z „Kajkiem i Kokoszem”, wyrzucimy gdzieś oczekiwania związane z zakończeniem całego cyklu, a spojrzymy na to jako wyrwany z kontekstu eksperyment to ok, jest to ciekawe, zabawne i pomysłowe. Ale nic więcej.

I tak doszliśmy do końca klasycznych albumów. Przed nami jeszcze antologia „Urodziny Milusia” oraz „Obłęd Hegemona” i „Łamignat Straszliwy” – zróżnicowane stylistycznie opowiadania mierzące się ze spuścizną Janusza Christy. I w końcu nowy, pełnowymiarowy album stworzony przez kolejne pokolenie twórców, czyli „Królewska konna” i „Zaćmienie o zmierzchu”, za których czytanie muszę się w końcu wziąć. Ktoś wam to porządnie zrecenzować musi.

Tymczasem jesteśmy tu i teraz. Dziękuję Januszowi Chriście za ogrom wzruszeń. I tych ogromnych, i tych dużych i tych mniejszych.

Za przyjaciół towarzyszących mi na niemal każdym etapie życia. Za bycie częścią mojego kulturowego genomu. Za fantastyczną kreskę, wspaniałe opowieści, które dla wielu z nas były inspiracją i źródłem rozrywki.

Za Milusia. Zbójcerzy. Mirmiła i Lubawę. Łamignata i Jagę. Wita. Wojmiła i jego sługę. Za kompot po obiedzie. Za wszystko co dobre i mniej dobre.

Dziękuję za to, że to my jesteśmy Kajkami i Kokoszami. Dziękuję.

 

 


Album ukazał się w 1990 roku nakładem wydawnictwa „Rój”


 

KRYTERIA OCEN

* - słabiutko, oj słabiutko | ** - może być, bez tragedii | *** - całkiem dobrze | **** - bardzo dobrze | ***** - dzieło wybitne, niemal nie przyznawane

OCENIAM

Fabuła
Szata graficzna
Humor
Emocje
Jakość wydania
Przemysław Saracen
Przemysław Saracen
Dziennikarz, pisarz i człowiek pracy najemnej. Autor książki "Dzikie historie: Norwegia". Założyciel i wydawca magazynu "Srebrny Kompas". Autor w serwisie "Posty.pl" oraz współpracownik lokalnego magazynu "Tu Lubin". Finalista polskiej edycji międzynarodowego konkurs scenariuszowego Hartley - Merill utworzonego przez Roberta Redforda. Wychowałem się w duchu Tony`ego Halika, małżeństwa Gucwińskich oraz komiksowych przygód Kajka i Kokosza i tarapatów, w jakie pakował się literacki wojak Szwejk. Lubię wszystko, co dobre i oryginalne. Czasem dobra rozmowa jest bardziej fascynująca, niż najbardziej wymyślny film.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj