Są takie eksperymenty, które każą się zastanawiać nad sensem ich finansowania. Ot, taki uczony wkłada kawałek mięsa do słoiczka i zostawia to na kilka miesięcy, a potem przypadkowo znajduje i w ten sposób dokonuje światłego odkrycia. Przecież to absurd. Ale przecież w ten właśnie sposób poznajemy świat, a kto wie – może w ten sposób odkryjemy lek na nieuleczalną chorobę, albo poznamy sposób na walkę z zanieczyszczeniem planety? W końcu na podobnej zasadzie, jak na wstępie wynaleziono penicylinę, bez której nie wiadomo, jak wyglądałoby nasze życie.
No dobrze, ale co zrobić z takimi, powiedzmy ślimakami? Co nam dają badania nad nimi poza zwykłą ciekawością? Rozumiem eksperymenty, którymi poddawaliśmy te stworzenia lata temu, gdy byliśmy dziewięcioletnimi gówniarzami i kładliśmy takie na przykład winniczki na torach, by zbadać jak szybko uciekną przed nadjeżdżającym pociągiem oraz czy pod wpływem nieprzewidzianych czynności w ich ciałach nie nadejdą zmiany.
Po pojawieniu się pociągu owszem, nadeszły – ale nie takie, jakich oczekiwaliśmy. W każdym razie bezsprzecznie wykazaliśmy, że ślimaki ogłuchły. Niemniej wykazaliśmy głód wiedzy i ciekawość świata. To musicie przyznać.
Teraz po latach przypominam sobie ten wolontariat w służbie nauki, gdy czytam o badaniach pani Sayaki Mitoh, doktorantki na Uniwersytecie Kobiet Nara w Japonii. W uniwersyteckim laboratorium bada ślimaki morskie. Jest ich mnóstwo. Trudno jest je zliczyć. Badania polegają na obserwacji tych stworzonek od etapu jajeczka po ich śmierć.
Tym razem była to śmierć niezwykła, a przynajmniej tak myślała pani Sayaka.
Kiedy pewnego dnia przyszła do pracy i rozpoczęła żmudne badania nad wszędobylskimi ślimakami, ze zdziwieniem odkryła niezwykłe zdarzenie, jakie miało miejsce w jednym ze zbiorników.
Badaczce ukazała się ni mniej ni więcej, lecz chodząca sobie głowa! Dokładnie. Obok leżało martwe ciało. A głowa jak gdyby nic przeżuwała sobie morskie glony. Zobaczcie sami:
Moglibyście teraz pomyśleć, że to coś jak badania naszych wujków ze wsi, którzy odrąbywali siekierą łeb kogutowi, a ten w pośmiertnych konwulsjach potrafił przebiec ze dwa kółka po dziecińcu. Nie. To zupełnie coś innego. Niespotykanego.
Choć jak dla mnie nie różniło się zbytnio od moich dziecięcych eksperymentów. Tam też była dekapitacja, ino lokomotywą.
Obserwacja ślimaka wykazała, że zwierzę świadomie oddzieliło ciało od swojej głowy! Tak! Wyglądało to jak na filmie „Obcy” tylko w mikroskali. Pod wpływem wydzieliny tkanka rozpuściła się, dzięki czemu ciało rozdzieliło się na dwoje. Naukowcy wiedzieli, że ślimaki posiadają pewne zdolności regeneracyjne, ale to co się stało przerosło to, z czym do tej pory mieli do czynienia.
Zanim do tego doszli wykonali szereg eksperymentów (dla mnie to raczej zabawy rodem z umieszczania ślimaka na torach w oczekiwaniu na pociąg), które miały wyjaśnić sposób i przyczynę samookaleczania się tych zwierząt.
Początkowo badacze sądzili, że takie zachowania powoduje atak drapieżnika, dlatego zaczęto od zadawania obrażeń w okolicy głowy. Kolejnym sposobem było obwiązanie szyi nylonowym sznurkiem i zaciśnięciem go. Chcieli udusić go, ale przecież musieli wiedzieć, że to żyjątko nie ma układu oddechowego. Jak dla mnie jest to trochę popieprzone. Spytacie więc, jak toto oddycha? Rogami? Nie. Przez skórę. Po prostu.
Jeśli można zrzucanie ciała z głowy do czegoś porównać to chyba do tego, co dzieje się w świecie jaszczurek, które w chwilach zagrożenia zrzucały z siebie ogon. Ale nigdy, przenigdy nie mieliśmy do czynienia z taką akcją, której spodziewalibyśmy się raczej po tanim horrorze z Netflixa.
I teraz ciekawostka. Dacie wiarę, że w ciągu trzech tygodniach temu ślimakowi wszystko odrosło? Serce, pozostałe narządy, wszystko co trzeba, by takie stworzenie mogło nadal żyć zdrowe? Niesamowite, a jednak tak się stało.
I tu uwaga. Nie próbujcie tego na własną rękę. Ślimak, który potraktował siebie w ten sposób to Elysia Marginata, morski ślimak wyglądający jak strączek z falbankami lub pierożek.
Takie zachowanie było zbawienne dla naszej doktorantki, która w końcu miała co robić, bo ileż można gapić się w ślimaki? No dobrze, tym razem też się gapiła, ale w konkretnym celu. Okazało się, że ta cała Elysia Marginata oraz jej kuzyni z Elysia Atrovidis odcinają się celowo!
Te sprytne bestie robią to w momencie, gdy ich ciała zostają zarażone, na przykład pasożytami. Mało tego, odcinanie sobie łbów można robić kilka razy i za każdym razem ciało odrasta bez żadnego szwanku. Niestety proces ten nie działa odwrotnie.
Gatunki Elysia Marginata i Elysia Atrovidis nie są zwykłymi ślimakami morskimi. Są czymś w rodzaju napędzaną algami żywa fotowoltaiką.
Doktor Terry Gosliner, który odkrył przeszło tysiąc gatunków morskich ślimaków zwraca na to uwagę podkreślając, że te żywiąc się algami potrafią wykorzystywać w procesie podziału powstałe podczas fotosyntezy cukry. Zdolność tę nazywa się kleptoplastyką i prawdopodobnie to powoduje, że ich głowa popyla sobie przez jakiś czas bez ciała. Prawdopodobnie.
Zwłaszcza, że wszystko, co jest potrzebne do tego procesu znajduje się w dopiero co odrzuconym korpusie. Dlatego bardziej prawdopodobna jest opinia dra Laetza, że energię do regeneracji ślimak pobiera z alg spożywanych już po samookaleczeniu. Widzicie to na załączonym do wpisu filmie.
Niestety nie udało mi się znaleźć sensu dalszych badań nad gatunkami samościnających się ślimaków poza utrzymaniem miejsca pracy pani Mitoh, ale bądźmy pełni nadziei.
Ktoś obserwować te ślimaki musi.