Ponieważ Norwegowie szybko się uczą, a raczej nadzwyczaj zdolnie małpują, to i nie dziwota, że w dziedzinie filmu katastroficznego mają coraz więcej do powiedzenia. No dobra, nic – bo to chyba ich pierwszy film na ten temat.
Dziękujemy, że nas czytasz! Będziemy ogromnie wdzięczni, jeśli zdecydujesz się wesprzeć Srebrny Kompas na Zrzutce! Dziękujemy!
Niestety ich rynek jest na tyle mały, że nie pozwala na rozbuchane widowiska rodem z Emmericha, czy innego Baya.
Pozostaje im opowiadanie wielkich historii przez pryzmat lokalnych społeczności. I przyznam, że to największy walor nawet nie norweskich, co skandynawskich opowieści, których bohaterami są zwyczajni ludzie, nasi sąsiedzi mający przyziemne problemy.
Takich, którzy starają się odnaleźć w trudnej sytuacji. A gdy do tego dorzucim katastrofę geologiczną komplikacje są jeszcze większe.
Powstała więc „Fala”, największe widowisko norweskiej kinematografii. Oczywiście nie jest to rzecz na miarę amerykańskich superprodukcji, a efektów specjalnych jest tu bardzo mało, to twórcy nadrabiają wspomnianym wyżej klimatem.
Formalnie bohaterem jest geolog Kristian, który przechodzi do tzw. sektora prywatnego i przeprowadza się wraz z rodziną z Geiranger, hen gdzieś tam.
Akcja filmu rozgrywa się wokół potencjalnie rzeczywistej możliwości osunięcia się góry przylegającej do Geirangerfjordu, słusznie uznanego za najpiękniejszy fjord, jaki stworzyła natura. Powstała po osunięciu się fala – wg badań naukowców – zalałaby i kompletnie zniszczyła okolicę. Niektórzy mówią, że to film o zadufaniu człowieka, który lekceważy siły natury i przestaje zwracać uwagę na zbliżające się zagrożenie zwłaszcza, że można było go uniknąć.
No wg mnie nie dałoby się uniknąć tej katastrofy. Nie pokonasz wkurwionej natury, choćbyś zjadł tysiąc kotletów i nie wiadomo jak się naprężał, no nie pokonasz, taki to ciężar.
I teraz uwaga dla tych, którzy nie byli w Geiranger. Jest to praktycznie wieś leżąca w naturalnym kotle i pułapce. To tak jakbyś mieszkał na samym dole wanny i nagle ktoś chlusnąłby w twoją stronę tonę wody. No nie ma szans. To jest właśnie Geiranger. Przy natężeniu ludzi, którzy stadnie przyjeżdżają do tego cuda świata nie masz szans, by opuścić ten kocioł. Zwłaszcza, że masz do wyboru jedną, jedyną drogę. Wąską jak coś wąskiego.
Jak widać jest to katastrofa na niewielką skalę, która nie przyniosłaby jakichś wielkich zniszczeń.
No dobra, ale czy warto „Falę” obejrzeć? Sam nie wiem. Dla tych, którzy tam byli film ma wartość sentymentalną. Przepięknie sfilmowany i podkoloryzowany fjord zabija pięknem, to fakt. Natomiast jeśli chodzi o efekty? Jest ich tak mało i tak krótko, że trzeba uważać nawet z mruganiem, by nie przegapić cgi. No tak. Natomiast jeśli szukasz ciekawej rozrywki na wieczór, odpuść.