„100 – lecie lotniska Trondheim”

Stulecie lotniska Trondheim Vaernes zapowiadano jako huczne widowisko. Placówka ta, będąca pod panowaniem hitlerowców, a następnie aliantów stopniowo stała się kombinacją lotnictwa wojskowego i cywilnego.

Dziękujemy, że nas czytasz! Będziemy ogromnie wdzięczni, jeśli zdecydujesz się wesprzeć Srebrny Kompas na Zrzutce! Dziękujemy! 

Kto z was nie był jeszcze w tych okolicach musi wiedzieć, że lotnisko Trondheim oddalone jest od miasta od ok. 35 kilometrów i mieści się właściwie w miejscowości Stjordal. Mieścina ta, skupiona wokół wielkiego placu nawet nie rynkiem zwanego wygląda jak dobudowywana do owego placu właśnie. Jest tu mnóstwo imigrantów z Afryki oraz krajów arabskich.

Jest w Stjordal szambo, z którego okrutnie cuchnie. I jak to w Norwegii, jakieś sto metrów dalej stoją osiedla domków wielorodzinnych zamieszkałych przez obcokrajowców.

I w tym właśnie Stjordal znajduje się lotnisko, które obchodzi swoje stulecie.

Uroczystość zaplanowana na dwa dni, na terenie obiektu wojskowego miała być hucznym wydarzeniem gromadzącym tłumy z całego Trondelagu. Niestety okropna, znaczy typowa norweska pogoda położyły pierwszy dzień airshow.

Po wykupieniu biletu (300 kr) wszedłem na teren obiektu wojskowego. Gdyby nie jego specjalne, czyli militarne przeznaczenie, pomyślałbym, że to raczej teren farmy hodowlanej. No nic, idę dalej. Pogoda jeszcze nie zwarzyła się, choć jest buro i wietrznie. Dobrze, że mam dobrą kurtkę.

Zaczyna kropić. Za chwilę lunie jak cholera, a norki nawet tego nie zauważą- myślę. I faktycznie. Tak po prawdzie deszcz niezbyt przeszkadza Norwegom w ich rozmowach, biesiadowaniu, czy kontemplowaniu czegokolwiek. Deszcz? Jaki deszcz? W Bergen to jest deszcz, a i tak tylko przez 300 dni w roku.

Płyta lotniska nie jest zatłoczona, ludzi niewielu, ale może dlatego, że to dopiero początek imprezy. Na bocianie, czyli budowlanym podnośniku zainstalowane głośniki, przez które spikerzy nieustatannie gadają.

Na jednym z pasów sprzęt wojskowy. Wybrane armie europejskie wystawiają po jednym samolocie. Oczywiście armia norweska pokazuje swoje eFy, transportowce, by pokazać tubylcom na co idą ich podatki.

Wojskowi przyjaźnie rozmawiają z ludźmi, tłumaczą, opowiadają, żartują, pozują do zdjęć, fotografują. Uśmiechają się. W sumie wszyscy traktują się życzliwie.

Na innych pasach stoją repliki starych samolotów – to lokalny aeroklub zrzeszający pilotów i pilotki amatorów, którzy nazajutrz będą brali udział w pokazie lotniczym.

Był też Bruce Dickinson, frontman Iron Maiden. Przyleciał swoim jetem.

Ja tam najbardziej czekałem na pokaz naszych Iskier zapowiadanych jako coś w rodzaju gwiazdy pokazów. Niestety okazało się, że nie dolecieli, może w ostatniej chwili zobaczyli na mapie, gdzie mają lecieć i odpuścili.

Zamiast tego pasażerski boeing 737 lini Norwegian Airlines nagle oderwał się od pasa startowego, przewalił na bok (czym wzbudził zachwyt, ale i zaniepokojenie widowni) i jął kołować nad lotniskiem. Nie powiem, fajnie to wyglądało, latający nisko kolos wywijający kółka i elipsy. Tubylcy zachwyceni, ale oni już tak mają, że potrafią cieszyć się detalami. Co jest przyznam kapitalne i godne naśladowania u nas.

Jedzenie, jak to jedzenie w Norwegii. Proste i szybkie. Kawa, sok, narodowe danie – pizza, hot dog, który u nich nie jest hotdogiem lecz grillpolse. No i ciasto. Koniecznie ciasto. Ewentualnie buła z kawałkami czekolady w środku.

Jako zblazowany Polak powiem tak: jak na dumnie zapowiadany Airshow z okazji stulecia lokalnego lotniska było słabo.

Jasne, w końcu odbyły się pokazy tutejszego aeroklubu, helikopter strażacki zrzucił kilka ton wody, dwa F-16 urządziły gonitwę przy wtórze ryku tak potężnego, że żołądek wywracał się na lewą stronę, a AWACS przeleciał nad lotniskiem. Nie było tego pokazu siły organizacyjnej, wykonawczej i medialnej, jak w przypadku naszych pokazów lotniczych.

Norwegowie są ludźmi prostymi, skromnymi (choć potrafią wydać spore pieniądze na pierdoły), nie są jakimiś estetami, są przyzwyczajeni do sprawdzonych rozwiązań i nie w głowie im nowinki chyba, że te nowinki wymyśli ktoś inny. Potomkowie Wikingów gdzieś zatracili tę ciekawość świata i zachwyt nad innymi kulturami, z których mogliby czerpać.

Myślę, że im po prostu wystarczy miejsce (z byle jakiej okazji), by mogli się spotkać i porozmawiać oraz pomachać narodowymi flagami na znak jedności, patriotyzmu i wyjątkowości. To też nie jest złe.

Co kraj to obyczaj.

TXT/Foto: Przemek Saracen

Przemysław Saracen
Przemysław Saracen
Dziennikarz, pisarz i człowiek pracy najemnej. Autor książki "Dzikie historie: Norwegia". Założyciel i wydawca magazynu "Srebrny Kompas". Autor w serwisie "Posty.pl" oraz współpracownik lokalnego magazynu "Tu Lubin". Finalista polskiej edycji międzynarodowego konkurs scenariuszowego Hartley - Merill utworzonego przez Roberta Redforda. Wychowałem się w duchu Tony`ego Halika, małżeństwa Gucwińskich oraz komiksowych przygód Kajka i Kokosza i tarapatów, w jakie pakował się literacki wojak Szwejk. Lubię wszystko, co dobre i oryginalne. Czasem dobra rozmowa jest bardziej fascynująca, niż najbardziej wymyślny film.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Udostępnij

Popularne